3.10.08

Samokow

29.07.2008, wtorek.
Zgodnie z planem zwiedzamy Samokow. Zrywamy się dość wcześnie rano, jemy śniadanie w naszym eleganckim pokoju, pakujemy się, wcześniej jeszcze raz rozkoszujemy się elegancką łazienką z prysznicem i wychodzimy. Plecaki zostawiamy u sympatycznej gospodyni. Wczoraj znaleźliśmy w centrum miasteczka punkt informacji turystycznej. Na drzwiach napisane było, że otwierają o 9.00, więc punkt dziewiąta jesteśmy przed drzwiami. Ale gdzie tam. Zamknięte. Śmiejemy się z naszej nadgorliwości i potulnie siadamy na ławeczce, czekając, aż się zjawi obsługa. Mija dziesięć minut, ale nic się nie dzieje. Podczas gdy Grażynka z tej bezczynności wychodzi już z siebie, my z Tatą, z naszym wrodzonym flegmatyzmem, i bez cienia znudzenia, gapimy się na przechodniów spieszących do pracy i budzące się do życia miasteczko. Doprawdy zabawne są różnice temperamentów. W końcu wybieram się do budki obok naszego punktu, by spytać, czy przypadkiem nie wiedzą, kiedy ten pan, albo ta pani, obok otwiera. I oczywiście, że wiedzą, ta pani będzie o 10.00 - odpowiadają takim tonem, jakby tabliczka na drzwiach, którą widzieliśmy, miała to potwierdzać. A zatem zmiana planów, bez porady turystycznej udajemy się na zwiedzanie meczetu. Który jest przepiękny. Zbudowany i wykończony za panowania tureckiego przez lokalnych artystów bułgarskich. Jest nieczynny, obecnie jest tu jedynie muzeum, zaletą czego, że nie trzeba zostawiać przed wejściem butów. Cennik przy kasie biletowej mówi, że krótka informacja o tym miejscu kosztuje 1 lewa, zaś dłuższy wykład 5 lewa. Gdy sympatyczna kasjerka zapowiada, że opowie nam trochę o meczecie, pytam ją tylko czy za 1 czy za 5 lewa - nie po to by sobie z niej zadrwić, lecz dlatego, że 5 lewa to dla nas w tym momencie spora kwota. Uśmiecha się i odpowiada, że opowie za darmo. Po zwiedzaniu meczetu ponownie uderzamy do drzwi informacji turystycznej, tym razem są otwarte. Pani, choć bardzo gościnna, sprawia jednak wrażenie, jakby udzielanie informacji było jej drugim zajęciem, po podgryzaniu na boku ciasteczek i przeglądaniu gazetek. Bardziej niż nasze pytania interesuje ją też to, skąd jesteśmy i jak się żyje w Polsce. Ale udaje nam się wydrzeć jej z rąk kilka mapek i folderów, które będą naszymi przewodnikami. Zaczynamy od muzeum-kaszty żydowskiego rodu Arie, pochodzącego z XIX wieku. W miejscowości tej w ubiegłych stuleciach była dość liczna i ciesząca się wysoką pozycją społeczną mniejszość żydowska. W kaszcie mieszają się tradycje bułgarska, turecka i żydowska. Można tu znaleźć zarówno pomieszczenia do rytualnych kąpieli typowe dla judaizmu, charakterystyczne lokalne bułgarskie wzory rzeźbione na drewnianych stropach, jak i sale przeznaczone do picia kawy, w tureckim stylu. Dom wielokulturowy, tak jak i całe miasteczko, dawno temu. Po muzeum oprowadza nas kustoszka mówiąca tylko po bułgarsku. Nie mamy wyjścia, łączymy siły, by zrozumieć jak najwięcej z tego, co opowiada. Trafia do nas jakieś 40%, resztę doczytujemy z ulotki po angielsku.
Żeński monastyr na drugim końcu miasteczka. Cisza, spokój, o jakim każdy marzy. Sześć kobiet w wieku powyżej sześćdziesiątki mieszka tu, modli się, dba o kwiatki, spaceruje po ogrodzie. Raj. Pracownica sklepiku z dewocjonaliami przyjechała tu na zasłużoną emeryturę. Po tym jak trzydzieści lat przepracowała w handlu, w Sofii. Parę uliczek dalej wielka cerkiew, piękna, w błękitnej ceramice i malowidłach, kilka razy spalona i odbudowana, jakiś kawałek muru pamięta nawet koniec XVII wieku. Siadamy w mechanie naprzeciwko cerkwi. Środek dnia, słońce operuje niemiłosiernie, jesteśmy już trochę zmęczeni i głodni. W mechanie przypatruje nam się z sąsiedniego stolika jakiś człowiek, podejrzewamy że Polak. Wreszcie podnosi się, zbliża do nas i pyta po bułgarsku, czy jesteśmy z Polski. Ach, to świetnie, bo on ma przyjaciół w Czechach i zna czeski. (?!) I zaczyna rozmawiać z nami po czesku. Rzeczywiście, okazuje się, że komunikacja polsko-czeska, w porównaniu do bułgarsko-polskiej, staje się gładka, stuprocentowa. A pamiętam, jak parę lat temu spotkaliśmy w Tatrach słowackich pewnego Czecha. Wtedy ni w ząb nie rozumieliśmy, co do nas mówi.

Na 17-tą dojeżdżamy busem do kompleksu Maljowica. Stąd 1 g. pieszo do schroniska Maljowica. W schronisku znajdujemy stoły do ping-ponga. Rozgrywamy z Grażynką kilka meczy, potem dołącza Tata. Okazuje się, że ma umiejętność gry w genach. Choć nigdy nie miał rakietki w rękach, już po dziesięciu minutach ładnie i szybko nią wymachuje, czasem nawet podkręcając piłeczkę.

2 komentarze:

Nat. pisze...

Czytałam i oczu nie mogłam oderwać. Pozdrawiam blue cousin:):):)

blue cousin pisze...

Dziękuję, bardzo mi miło, też pozdrawiam :)