28.07.2008, poniedziałek.
Schodzimy niebieskim szlakiem od schroniska Begowica do schroniska Jane Sandanski. Szlak przecina drogę pnącą się serpentynami, często go gubimy. Schodzimy stromo i ślisko po leśnym runie i korzeniach drzew. Po1,5 godz. docieramy do celu. Jesteśmy w okolicach schr. J. Sandanski, wiele tu zabudowań, budują się nowe dacze tych, których na nie w Bułgarii stać. Stąd mamy 20 km do miasta Sandanski. Zagadujemy strażnika Parku, mówi nam, że autobus będzie dopiero o 18-tej, ale zamawia nam taksówkę – 18 lewa do samego miasteczka. Przeprawa na nogach dwadzieścia km po asfalcie nie osłonionym cieniem byłaby zbyt wyczerpująca i mało atrakcyjna. Docieramy do Sandanskiego. Nie możemy się nadziwić, jak bardzo zmieniło się to miasto odkąd byliśmy tu 2 lata temu. Przed dworcem autobusowym wyrósł wielki hipermarket Billa, a tym samym zlikwidował małe kafejki, w których siedzieliśmy czekając na autobus. Autobus do Samokowa mamy za 1,5 godz., więc idziemy na bazar z warzywami i owocami. Prowadzi tam ulica, wzdłuż której sprzedawcy wystawiają swoje produkty: mnóstwo gatunków wspaniale aromatycznych papryk i pomidorów, arbuzów i melonów, cebuli, winogron, domowej roboty serów. Kupujemy sobie winogrona, pytam sprzedawcę, czy to winogrona bułgarskie, na co on odpowiada zdziwiony, że jego! winogrona. Do torby wędrują też jabłka, pomidory malinowe, cebula, świeżo suszona czubrica, melon i brzoskwinie, czyli wszystko to, za czym człowiek żyjący przez kilka dni o chlebie i suszonej kiełbasie najbardziej tęskni. Próbujemy sera owczego, ale dla Taty i Grażynki jest za mało słony. Mnie tam odpowiada, jestem fanką wszelkich nabiałów, ale rzeczywiście, nigdy nie wiadomo jak zareagowałby na taki dopływ świeżości żołądek. Obok bazaru wpadamy też na banice, które popijamy piwem w barze na głównym deptaku. Wracamy na dworzec – tu spotykamy Petara- szefa całego obiektu, który 2 lata temu zawiózł nas swoim samochodem do Popina Luka. Poznaje nas, choć ma początkowo z tym pewne kłopoty. My go natomiast pamiętamy świetnie, został uwieczniony zarówno na naszych zdjęciach jak i w dzienniku podróży. Po 2,5 godz. jazdy dojeżdżamy do miasta Samokow. Przepięknie. Meczet, sypiące się dziewiętnastowieczne kamieniczki. Chcemy tu zostać z Tatą na jutro i dokładnie wszystko pozwiedzać. Grażynce zależy bardziej na górach. Wybieramy kompromis – rano i po południu zwiedzanie, wieczorem przemieszczamy się już do schroniska w górach. A jak zdobyliśmy w Samokowie nocleg? Spytaliśmy mężczyznę grającego w karty z kolegami w swoim ogródku, a on nas zaprowadził 100 m przez ulicę do sklepu, którego pracownice prowadziły też pensjonat. Dostaliśmy luksusowy pokój 3 osobowy, całość za 30 lewa, z piękną nową łazienką i kafelkami.
Schodzimy niebieskim szlakiem od schroniska Begowica do schroniska Jane Sandanski. Szlak przecina drogę pnącą się serpentynami, często go gubimy. Schodzimy stromo i ślisko po leśnym runie i korzeniach drzew. Po1,5 godz. docieramy do celu. Jesteśmy w okolicach schr. J. Sandanski, wiele tu zabudowań, budują się nowe dacze tych, których na nie w Bułgarii stać. Stąd mamy 20 km do miasta Sandanski. Zagadujemy strażnika Parku, mówi nam, że autobus będzie dopiero o 18-tej, ale zamawia nam taksówkę – 18 lewa do samego miasteczka. Przeprawa na nogach dwadzieścia km po asfalcie nie osłonionym cieniem byłaby zbyt wyczerpująca i mało atrakcyjna. Docieramy do Sandanskiego. Nie możemy się nadziwić, jak bardzo zmieniło się to miasto odkąd byliśmy tu 2 lata temu. Przed dworcem autobusowym wyrósł wielki hipermarket Billa, a tym samym zlikwidował małe kafejki, w których siedzieliśmy czekając na autobus. Autobus do Samokowa mamy za 1,5 godz., więc idziemy na bazar z warzywami i owocami. Prowadzi tam ulica, wzdłuż której sprzedawcy wystawiają swoje produkty: mnóstwo gatunków wspaniale aromatycznych papryk i pomidorów, arbuzów i melonów, cebuli, winogron, domowej roboty serów. Kupujemy sobie winogrona, pytam sprzedawcę, czy to winogrona bułgarskie, na co on odpowiada zdziwiony, że jego! winogrona. Do torby wędrują też jabłka, pomidory malinowe, cebula, świeżo suszona czubrica, melon i brzoskwinie, czyli wszystko to, za czym człowiek żyjący przez kilka dni o chlebie i suszonej kiełbasie najbardziej tęskni. Próbujemy sera owczego, ale dla Taty i Grażynki jest za mało słony. Mnie tam odpowiada, jestem fanką wszelkich nabiałów, ale rzeczywiście, nigdy nie wiadomo jak zareagowałby na taki dopływ świeżości żołądek. Obok bazaru wpadamy też na banice, które popijamy piwem w barze na głównym deptaku. Wracamy na dworzec – tu spotykamy Petara- szefa całego obiektu, który 2 lata temu zawiózł nas swoim samochodem do Popina Luka. Poznaje nas, choć ma początkowo z tym pewne kłopoty. My go natomiast pamiętamy świetnie, został uwieczniony zarówno na naszych zdjęciach jak i w dzienniku podróży. Po 2,5 godz. jazdy dojeżdżamy do miasta Samokow. Przepięknie. Meczet, sypiące się dziewiętnastowieczne kamieniczki. Chcemy tu zostać z Tatą na jutro i dokładnie wszystko pozwiedzać. Grażynce zależy bardziej na górach. Wybieramy kompromis – rano i po południu zwiedzanie, wieczorem przemieszczamy się już do schroniska w górach. A jak zdobyliśmy w Samokowie nocleg? Spytaliśmy mężczyznę grającego w karty z kolegami w swoim ogródku, a on nas zaprowadził 100 m przez ulicę do sklepu, którego pracownice prowadziły też pensjonat. Dostaliśmy luksusowy pokój 3 osobowy, całość za 30 lewa, z piękną nową łazienką i kafelkami.
1 komentarz:
Ile rzeczy da się zrobić i ile przygód można przeżyć w jeden dzień. To niesamowite! Pozdrawiam:*
Prześlij komentarz