27.07.2008, niedziela.
Na śniadanie zjadamy pyszne racuchy, wielkie i gorące, prosto z pieca, z pyszną jagodową konfiturą. Już o 4 nad ranem czuć było z kuchni smakowite zapachy, gospodarze schroniska wstali wcześniej żeby przygotować sycący posiłek dla wędrowców. Wypytujemy o początkowy odcinek drogi, szlakiem żółtym do rozwidlenia. Boimy się, że może to być trudny kawałek grani i z plecakiem nie damy rady przejść. Okazuje się jednak, że jest dość prosty- idziemy. W pewnym momencie, na odcinku po wielkich białych głazach gubimy szlak. Takie głazy potrafią być zdradliwe. Nigdy nie wiadomo, czy ścieżka, która przez nie wiedzie, została rzeczywiście ułożona, czy jest tylko halucynacją. Dopóki trzyma się człowiek szlaku sprawa zawsze wydaje się łatwa. Ale czasem wystarczy na chwilę jedynie stracić koncentrację, spojrzeć w inną stronę, by droga przez głazy stała się nagle jedynie gruzowiskiem wielkich białych kamieni, pośród których nie widać żadnych śladów poprzednich wędrowców. Rozłączamy się więc na chwilę i bez plecaków szukamy następnego żółtego oznaczenia drogi. Jedna osoba wraca do ostatniego widzianego znaku, żeby go pilnować. Trwa to wszystko jakiś czas, ale nie można w takich sytuacjach ryzykować.
Trochę po skałkach, wąskich lejach przedzieramy się dalej do przodu. Następnie już niebieskim szlakiem, ścieżką w dół. Na dużych obszarach teren jest bardzo podmokły. Docieramy do stada pasących się krów, pilnowanych przez psy pasterskie. Te są najwyraźniej spragnione towarzystwa, a jednocześnie dobrze już obeznane w biznesie, wiedzą, czego się można spodziewać po turystach, jeśli zamiast ich obszczekiwać okaże się im trochę sympatii. Mały szczeniaczek nie chce nas puścić, wymusza kolejne pieszczoty, liczy też na coś do jedzenia, ale nie jesteśmy tacy naiwni. Idąca za nami bułgarska grupa niestety się taka okazuje, bo wieczorem docierają do naszego schroniska, Begowica (dawniej Kamenica), z małą puchatą niespodzianką. Niewiele też się przejmują faktem, że pasterski szczeniak opuścił swoich panów i powędrował z nimi w doliny. Nie wiemy, co się potem dokładnie z nim stało, mam nadzieje, że na drugi dzień ktoś go w schronisku przynajmniej nakarmił.
Szef Begowicy, wysoki, przystojny, siwy i nieco starszy pan od razu nas rozpoznaje. Byliśmy tu 2 lata temu. Gdy zamawiamy kiufte, szopskie i czuszki (nadziewane ryżem papryki z grilla) i wino (domowej roboty), ugaszcza nas dodatkowym dzbankiem wina. Można tu dostać pokój z łazienką, 15 l./os. Rozpoznaję pościel i zasłonki w ładną drobną niebieską kratkę. W sali jadalnej nagle znajoma twarz – to Mitia – z którym 2 lata temu spędziliśmy bardzo przyjemne popołudnie z rakiją w spano Pole. Siada z nami, pijemy wino, choć popołudnie jest jeszcze młode. Tym razem przybył tu z ekipą 12-osobową, wśród nich kilkunastoletni bratanek, który też był dwa lata temu i deklaruje, że też nas pamięta. Rozmawiamy, wspominamy i z rozrzewnieniem kontemplujemy ponowne miłe spotkanie. Tata przypomina im, że wnieśli do Spano Pole produkty na sałatkę szopską i rakiję zamknięte w plastikowym baniaku. Zdjęcie owych zamieścił na stronie Bulgaricusa, za co dostał nagrodę. Mitia przytomnie reaguje, ze w takim razie połowa koszulki-nagrody należy się jemu. Mówi też, że często pytają go, jak udało mu się włożyć pomidory i ogórki do baniaka, na co ma już przygotowaną odpowiedź – że wkłada je jak są jeszcze bardzo małe. Mitia jest wielkim fanem Wysockiego, dlatego i tym razem długo o nim opowiada. Ma wielką kolekcję jego utworów w plikach w komputerze, miał je Tacie wysłać już 2 lata temu, teraz obiecuje że już na pewno. Gdy już więcej wina się polało Mitia opowiada o bułgarskiej historii…
Na śniadanie zjadamy pyszne racuchy, wielkie i gorące, prosto z pieca, z pyszną jagodową konfiturą. Już o 4 nad ranem czuć było z kuchni smakowite zapachy, gospodarze schroniska wstali wcześniej żeby przygotować sycący posiłek dla wędrowców. Wypytujemy o początkowy odcinek drogi, szlakiem żółtym do rozwidlenia. Boimy się, że może to być trudny kawałek grani i z plecakiem nie damy rady przejść. Okazuje się jednak, że jest dość prosty- idziemy. W pewnym momencie, na odcinku po wielkich białych głazach gubimy szlak. Takie głazy potrafią być zdradliwe. Nigdy nie wiadomo, czy ścieżka, która przez nie wiedzie, została rzeczywiście ułożona, czy jest tylko halucynacją. Dopóki trzyma się człowiek szlaku sprawa zawsze wydaje się łatwa. Ale czasem wystarczy na chwilę jedynie stracić koncentrację, spojrzeć w inną stronę, by droga przez głazy stała się nagle jedynie gruzowiskiem wielkich białych kamieni, pośród których nie widać żadnych śladów poprzednich wędrowców. Rozłączamy się więc na chwilę i bez plecaków szukamy następnego żółtego oznaczenia drogi. Jedna osoba wraca do ostatniego widzianego znaku, żeby go pilnować. Trwa to wszystko jakiś czas, ale nie można w takich sytuacjach ryzykować.
Trochę po skałkach, wąskich lejach przedzieramy się dalej do przodu. Następnie już niebieskim szlakiem, ścieżką w dół. Na dużych obszarach teren jest bardzo podmokły. Docieramy do stada pasących się krów, pilnowanych przez psy pasterskie. Te są najwyraźniej spragnione towarzystwa, a jednocześnie dobrze już obeznane w biznesie, wiedzą, czego się można spodziewać po turystach, jeśli zamiast ich obszczekiwać okaże się im trochę sympatii. Mały szczeniaczek nie chce nas puścić, wymusza kolejne pieszczoty, liczy też na coś do jedzenia, ale nie jesteśmy tacy naiwni. Idąca za nami bułgarska grupa niestety się taka okazuje, bo wieczorem docierają do naszego schroniska, Begowica (dawniej Kamenica), z małą puchatą niespodzianką. Niewiele też się przejmują faktem, że pasterski szczeniak opuścił swoich panów i powędrował z nimi w doliny. Nie wiemy, co się potem dokładnie z nim stało, mam nadzieje, że na drugi dzień ktoś go w schronisku przynajmniej nakarmił.
Szef Begowicy, wysoki, przystojny, siwy i nieco starszy pan od razu nas rozpoznaje. Byliśmy tu 2 lata temu. Gdy zamawiamy kiufte, szopskie i czuszki (nadziewane ryżem papryki z grilla) i wino (domowej roboty), ugaszcza nas dodatkowym dzbankiem wina. Można tu dostać pokój z łazienką, 15 l./os. Rozpoznaję pościel i zasłonki w ładną drobną niebieską kratkę. W sali jadalnej nagle znajoma twarz – to Mitia – z którym 2 lata temu spędziliśmy bardzo przyjemne popołudnie z rakiją w spano Pole. Siada z nami, pijemy wino, choć popołudnie jest jeszcze młode. Tym razem przybył tu z ekipą 12-osobową, wśród nich kilkunastoletni bratanek, który też był dwa lata temu i deklaruje, że też nas pamięta. Rozmawiamy, wspominamy i z rozrzewnieniem kontemplujemy ponowne miłe spotkanie. Tata przypomina im, że wnieśli do Spano Pole produkty na sałatkę szopską i rakiję zamknięte w plastikowym baniaku. Zdjęcie owych zamieścił na stronie Bulgaricusa, za co dostał nagrodę. Mitia przytomnie reaguje, ze w takim razie połowa koszulki-nagrody należy się jemu. Mówi też, że często pytają go, jak udało mu się włożyć pomidory i ogórki do baniaka, na co ma już przygotowaną odpowiedź – że wkłada je jak są jeszcze bardzo małe. Mitia jest wielkim fanem Wysockiego, dlatego i tym razem długo o nim opowiada. Ma wielką kolekcję jego utworów w plikach w komputerze, miał je Tacie wysłać już 2 lata temu, teraz obiecuje że już na pewno. Gdy już więcej wina się polało Mitia opowiada o bułgarskiej historii…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz