26.07.2008, sobota.
Przed snem biorę dwie aspiryny, na wszelki wypadek. Od oddychania zimnym powietrzem wysoko w górach drapie mnie w gardle, trochę się też wyziębiłam. Noc zapowiada się zimna, wszyscy trochę się trzęsiemy. Chowamy się, solidnie poubierani, do śpiworów, przykrywamy kocami. W nocy budzi mnie jednak zimno, które dociera do wnętrza śpiwora przez otwór na twarz. Zarzucam na głowę kurtkę. Przy okazji przewracam się na drugi bok – jest to skomplikowana operacja, trzeba to zrobić tak, by różne warstwy, w które się opatuliłam nie zsunęły się z łóżka. Wyjmuję też zatyczkę z jednego ucha i przekładam do drugiego, tego, na którym nie będę leżeć. O 6-tej rano okazuje się, że jesteśmy w chmurach, w dodatku leje. Śpimy więc dalej i wstajemy o 8-mej. Tym razem na niebie są już przejaśnienia. Jednak i tak szykujemy się już na dzień odpoczynku, ewentualnie zejdziemy do Banska na obiad ( 2 godziny w dół i 3 z powrotem drogą). Po śniadaniu i kawie niebo kusi jednak coraz większymi połaciami błękitu, żeby iść w górę. Wypytujemy jeszcze w schronisku o wiadomości na temat pogody. Bułgarski przewodnik z małą grupką mówi, że możemy iść z nimi, idą w tym samym kierunku. Dzisiejsza droga to według naszych kalkulacji ponad 3 godz., czyli z plecakami może być około 6-ciu. Cały czas prowadzi wysoko w góry aż do schronu Tewno Ezero 2512 m, więc gdybyśmy wpadli w złą pogodę, nie będzie odwrotu. To, że możemy podłączyć się do grupy dodaje nam otuchy, wyruszamy. Szybko jednak okazuje się, że z ciężkimi plecakami na grzbietach nie nadążamy za skaczącymi po kamieniach jak sarenki młodymi Bułgarkami, które nie muszą nic dźwigać. Idziemy swoim tempem. Już po pół godziny czuję duże zmęczenie, lekko kręci mi się w głowie. Stajemy więc na parę minut, by napić się wody i posilić jakimś batonem. (Do bidonu z wodą wrzuciliśmy dwie pastylki Plusz-Activ, dobry patent na długą drogę). Za jakiś czas do polany, na której się zatrzymaliśmy, docierają 3 konie objuczone ciężkimi skrzyniami i beczkami, wypełnionymi prowiantem dla schroniska, a z nimi dwóch górali. Zapewne zmierzają w stronę schronu Tewno. Ruszamy za nimi, okazuje się, że mamy mniej więcej podobne tempo – my też jesteśmy objuczeni ciężkim bagażem. Przy takich silnych zwierzętach musi być bezpiecznie. Gdy jednak droga zaczyna się ostro wznosić, konie mają nad nami przewagę w walce z wysokością. Ale zależy nam, żeby nie stracić do nich odległości, więc – ponieważ idę pierwsza – narzucam szybkie tempo. Przez ponad pół godziny idziemy stromizną, która waha się między 15 a 30 stopni kąta nachylenia. Z ciężkim 20 kg plecakiem i szybkim tempem szybko spalam zapasy ze śniadania i postoju. Ale jestem zaparta jak nigdy, ciągnę żwawo w górę, głośno oddychając ustami. W pewnym momencie zaczynam już iść automatycznie, świadomość, z jej wszystkimi wahaniami i problemami z motywacją, wyłącza się, a silne, zdeterminowane mięśnie nóg i płuca ciągną do przodu. Siła, jaką w sobie w tym momencie odkrywam, daje mi dużo satysfakcji. W głowie kwitnie wielka i odkrywcza myśl (typowa aktywność umysłu w czasie długiej wędrówki w rozrzedzonym powietrzu), że być silnym i wielkim może być jakimś sposobem na osiągnięcie szczęścia i że może warto właśnie na tym skupić się w życiu. Wychodzimy na małą kotlinę, gdzie teren jest już równy. Górale mówią, żebyśmy szli dalej niebieskim szlakiem, oni zaś odbijają w lewo, nie wiemy dokąd. Ruszamy dalej sami, ale już po kilku minutach, okazuje się, że musimy uzupełnić intensywnie zużytą przed chwilą energię, czyli odpocząć. Przysiadamy na kamieniach na parę minut, a gdy ruszamy, znowu dochodzą nasi towarzysze podróży. Zauważamy jednak, że skrzynie już są puste. Pokazuję na nie i pytam: A te... astawili? Na co mężczyźni kiwają że tak i pytają czy chcemy wrzucić na konie swoje plecaki. Hoho! Jasne że chcemy! Zrzucamy z siebie kilogramy, które przybijają nas do ziemi i rzucamy na jednego z koni. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co biedaczek musi myśleć o nowych 60 kg, które teraz dźwiga. Bez plecaków czujemy się jakby nagle przestała działać grawitacja. Teraz nie suniemy, ale niemalże fruniemy po szlaku. Przed nami zaś dzielnie kroczą po górskich ścieżkach konie i wytyczają dalszą drogę. Wejście na przełęcz jest bardzo strome, wchodzi się kamienistymi zakosami. Z plecakiem byłoby to niezmiernie męczące, szczęście że, niczym himalaiści, mamy teraz swoich Szerpów. Dochodzimy do przełęczy, stąd wpierw ścieżką nieco w dół a potem po równym dochodzi się w 20 – 30 minut do schronu Tewno (inaczej obliczaliśmy na podstawie przewodnika) położonego nad jeziorem Tewno.
Jesteśmy w rozłożystej kotlinie otoczonej przez wierzchołki gór, z których część jest pokryta wieczną zmarzliną. Widać stąd jak na wyciągnięcie ręki: Momin Wrych, Kralew Dwor , Małką Kamenicę, Kameniszką Kuklę, Kamenicę. Schron Tewno jest mały, ale niezmierne przytulny, zadbany, czysty. Panuje tu prawdziwie górska atmosfera: dziwna i tajemnicza mieszanina odpoczynku, relaksu, ale jednocześnie jakiejś powagi, koncentracji i wyczekiwania. Oprócz głównego budynku – na dole kuchnia i sala, na górze sypialnia na 30 osób (na każdego przypada nie więcej niż 1m kw.) – są też namioty i jeden bungalow – a w nim haftowane żółte poduszeczki i wszystko miniaturowych rozmiarów jak w domku dla krasnoludków. Wybieramy spanie w dużej sali na poddaszu, boimy się zimna w małym domeczku. Podłogi schronu wysłane są dywanami, przed wejściem zostawia się buty na szafce przy drzwiach. Przy dwóch dużych stołach spędzamy resztę dnia. Od 22.30 jest cisza nocna.
Zanim jednak zapadnie, wieczór upaja się opowieściami o przebytych szlakach przybyszy z najróżniejszych stron świata, głośnym śmiechem i zabawą, wznoszonymi toastami, pozdrowieniami, i, czego nie może zabraknąć, deklaracjami międzynarodowej przyjaźni. Występują m.in.: Samotnie podróżujący Niemiec o twarzy św. Franciszka, inżynier. Młode belgijskie małżeństwo: on – niedoszły filozof (nie skończył studiów jak wnioskuję głównie z lenistwa), szef kuchni, a teraz ceniony w Brukseli hudraulik, konkurencja dla robotnika z Polski; wielka grupa Serbów: okulary, dostojne i inteligentne twarze, znają języki; na inne narody słowiańskie, a może jedynie południowo-słowiańskie, zdają się patrzeć z pewnym poczuciem wyższości; tajemniczy to naród.
29.9.08
Powietrze rzednie, głowa pracuje
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz