25.9.08

Wichren zdobyty! (przynajmniej przez niektórych)

24.07.2008, czwartek.
Dziś mija termin przydatności białego chleba, od jutra pieczywo, z którym zostaniemy, będzie zdatne do spożycia aż do grudnia. To już zupełnie inna perspektywa, z takim pieczywem człowiek zapewne czuje się dalej od domu.
Tata wstaje pierwszy, po chwili przynosi wiadomość, że można iść. Wstajemy więc i zaczynamy pakowanie. Choć niebo jest w połowie błękitne, a tylko w połowie przykryte czapą chmur, przewidujemy, że raczej uda nam się dojść aż do szczytu. Pogoda jednak wciąż okazuje się naszym wrogiem. Pierwsza połowa drogi mija bardzo przyjemnie, słońce podtrzymuje w nas optymizm i wiarę, że zdobędziemy szczyt. Gdy osiągamy jednak wysokość około 2500 m n.p.m. pogoda szybko się załamuje, zagęszczają się szare chmury, robi się wietrznie, zimno, coraz wilgotniej. Mnożą się wątpliwości, co się kryje za pasmem gór, które przysłania nam przecież widok na drugą połowę sklepienia. Zamiast zdecydowanie przeć do przodu staramy się jak zwykle racjonalnie rachować i osądzać sytuację i nasze szanse dotarcia bezpiecznie na szczyt i, o czym nie można zapominać w kalkulacjach, zejścia bezpiecznie na dół do schroniska. Jednak nasza sceptyczna postawa jest diametralnie inna od hartu ducha Grażynki. Grażynka jest nieustraszona, deszcz i burza są jej niestraszne (chwała jej za ten optymizm, nie raz nam pomógł!), chce iść dalej. Jesteśmy naprawdę rozdarci. Oczami wyobraźni widzę już rozczarowanie Grażynki po powrocie do schroniska bez osiągniętego celu. Z drugiej strony, nie wiem, czy umiem wykrzesać w sobie tyle odwagi, żeby w tak ponurą pogodę pchać się na górę, i celowo wydłużać pobyt wysoko w górach podczas gdy już teraz sytuacja wcale nie przedstawia się ciekawie. Wszystko rozwiązało się ostatecznie tak, że każdy był zadowolony, choć rozwiązanie to do tej pory wydaje mi się dość kontrowersyjne. Otóż spotykamy na drodze dużą grupę francuską z bułgarską przewodniczką, która jest zdecydowana iść w górę. Grażynka na szczęście jest osobą bardzo towarzyską i otwartą, pyta, czy może się do nich dołączyć i w ten sposób rozdzielamy się. Grażynka idzie na swój wymarzony szczyt, my bezpiecznie schodzimy na dół,. Mam jednak cały czas wątpliwości, czy powinniśmy się byli rozłączać, jakoś źle mi to leży na sercu. Ale, jak później w zasadzie słusznie zauważa Wojtek, każdy odpowiada za siebie, każdy podejmuje decyzje na własny rachunek.
Grażynka weszła na Wichren i dotarła bezpiecznie do schroniska parę godzin po nas. Wróciła bardzo zadowolona, szczęśliwa, spełniona, a my, choć oczywiście trochę zazdrośni, to jednak przede wszystkim bardzo dumni z naszej dzielnej bohaterki. Można też ująć sprawę w ten sposób: ona jako lider naszej grupy zaatakowała ostatni odcinek naszej wspólnej wyprawy, my ją tam doprowadziliśmy, założyliśmy obóz… Na górze wcale nie było łatwo, jak opowiadała. Z zimna nie czuła rąk, gęste chmury ograniczały widoczność, wiał bardzo silny wiatr, a powietrze zagęszczone było szronem, jakby zmielonym gradem, który oblepiał całe ciało. Bez ciepłego swetra, kurtki, peleryny i rękawiczek nie ma się tam w ogóle co pojawiać (no, ale kto chodzi w góry bez takiego ekwipunku). Warunki tylko dla prawdziwie wytrwałych.

Brak komentarzy: