9.10.08
Ostatnie toasty
7.10.08
Zejście Maljowica - Rylski Monastyr
Najwyraźniej ulegamy pewnemu optycznemu złudzeniu. Choć z góry odległość od rozwidlenia szlaków do monastyru szacujemy na jakieś dwie godziny, w rzeczywistości droga ta zajmie nam… ponad pięć godzin. Ale jeszcze tego nie wiemy, więc póki co się uśmiechamy i dziarsko idąc do przodu myślimy sobie ‘co oni wszyscy widzieli strasznego w tej sympatycznej ścieżce po trawie’. Grażynka, która jest nauczycielką, zauważa, że gdyby była tu z klasą, nikt by się nie przejmował trawersami, wszyscy polecieliby stromym zboczem prosto w dół. To rzeczywiście jest pokusa, która zawsze przychodzi do głowy, zwłaszcza gdy cel, tak jak teraz, widać jak na dłoni.
Początkowo idzie się łatwo, żółte słupki zaznaczają trawers, który i tak dość wyraźnie wyżłobiony jest w trawie. Z czasem ścieżka staje się mniej wyraźna, gdyby trawa położyła się po deszczu, mogłyby być trudności z podążaniem za szlakiem. W pewnym momencie ścieżka rozwidla się, cieńsza nitka odchodzi w lewo, nieco grubsza w prawo i wchodzi w gęstą i wysoką po szyję trawę i piołun, gdzieniegdzie urozmaicone krzakami pokrzyw. Konsekwentnie przedzieramy się przez tę namiastkę dżungli, mając tylko nadzieję, że wybraliśmy dobrą drogę. Trwa to jakieś pięć minut, więc oczywiście narastają wątpliwości, ale z czasem wreszcie wychodzimy z zarośli.
Idziemy już koło 2 godzin. Monastyr wcale się jednak do nas nie przybliżył, choć cały czas widać go ‘jak na dłoni’. Zaczynamy już przeczuwać, jaka droga nas czeka.
Droga po trawie: nie może być trudna ani męcząca. Teraz ta trawa wiruje nam przed oczami. Jej wielkie rozłożyste kępy, wyglądające jak wybebeszone zwierzę, są dla nas teraz wszystkim. Rozpłaszczają się przed nami, tworząc ścieżkę. Czasem układają się w schodki. Czasem w zjeżdżalnię. Czasem - w niebezpiecznie pochyły i zdradliwy chodnik w poprzek stromego zbocza, po którym idąc czujemy się jakbyśmy szli po gzymsie, w dodatku nie trzymającym poziomu.
Po ponad trzech godzinach żmudnej drogi i przy narastającym zmęczeniu pojawia się w nas obronna postawa ironizująca. Zastanawiamy się, czy skoro taką stromizną schodzimy z góry do monastyru, to czy szlak wprowadzi nas doń bramą główną, czy przez dach i komin. W głowie układam też pozdrowienia dla producenta moich kijków, firmy Fizan, które zamiast ułatwiać mi te ciężkie chwile stają się dodatkowym balastem. Jeden kijek bez przerwy się zsuwa, popsuło się mocowanie. Nie pierwszy raz, obawiałam się, że to się stanie już przed podróżą i interweniowałam u Fizana, na co mi odpowiedział, że widocznie kijek był niewłaściwie używany. Myślę, że raczej był wadliwie wyprodukowany.
Ostatni etap drogi, gdy już zanurzamy się w las tylko początkowo przynosi ulgę i nadzieję, że cel już blisko. Droga znowu niemiłosiernie się dłuży i zaskakuje, gdy nagle każe nam się jeszcze wspinać na dodatkowe wzniesienia. Zmęczenie, otępienie. Woda kończy się w baniakach, zaczynamy wymierzać łyki. Uzmysławiam sobie, że poza małym batonikiem, nie jedliśmy nic od śniadania o 7.30, a jest już po 17-tej. Idziemy przed siebie, z tylko jedną myślą w głowie - żeby już dojść. Nic poza tym nie istnieje. Wszystkie troski nizinne znikają, i tylko kołacze się, żeby już wreszcie pokazał się zza drzew monastyr. Ta myśl aż zadziwia swoją intensywnością w tym momencie. I kolejna, zupełnie absurdalna: że może tam w dole nic na nas nie czeka i po prostu będziemy iść w nieskończoność. Co zabawne, przez chwilę opcja ta wydaje mi się całkiem prawdopodobna. Dzieje się już z nami coś złego. Grażynka ma dobry pomysł, żeby odpocząć. Rzeczywiście, trzeba nabrać sił, coś zjeść, choć widać było, że każdy z nas chce przeć do przodu, żeby jak najszybciej mieć tę drogę już za sobą. Siadamy na stromiźnie, na korzeniach, nie ma tu lepszego miejsca na postój. Każdy zajmuje swój mały prowizoryczny kącik, nie rozmawiamy, nie patrzymy na siebie, wszyscy w ciszy popijamy resztki wody i zjadamy chleb z pasztetem, każdy szybko i łapczywie. Podnosimy się z wielkim trudem, idziemy dalej jeszcze około godziny. Dopiero o 18.30 odsłaniają się przed nami mury monastyru. Nareszcie...
6.10.08
Wejście na Maljowicę
Oj, to był długi dzień. W przeciwieństwie do dotychczasowych tras, gdzie zawsze mieliśmy jako takie rozeznanie co do stopnia trudności (albo sami już je częściowo przechodziliśmy, albo mieliśmy relacje z drugiej ręki) dzisiejsza wyprawa była i dużym przedsięwzięciem w sensie odległości i wielką niewiadomą. Cel: Wspiąć się na Maljowicę i zejść do Monastyru Rylskiego. Nasze dzisiejsze aktywa to dobra pogoda i mocno już wyćwiczone nogi i ramiona, no i dużo lżejsze już plecaki. Pasywa to pytania: Którędy dokładnie prowadzi szlak: czy wchodzimy na szczyt Maljowicy, czy omijamy go sąsiednią granią? Ta kwestia nie jest jasna. Stary wyga w schronisku bardzo długo tłumaczy mi coś po bułgarsku, pokazuje na mapie, wychodzi przed schronisko i palcem wędruje po górach – z tego wszystkiego wynika, że Maljowicę raczej zostawiamy po prawej. Tymczasem przewodnik mówi ‘osiągamy najwyższy punkt Maljowicy’, wyraźnie sugerując, że szlak przechodzi szczytem. Drugie pytanie dotyczy zejścia do monastyru. Przez cały pobyt tu słyszeliśmy od różnych podróżników, że zejście to jest koszmarem dla kolan. Przewodnik mówi, że wrażenie jest oszałamiające, zaś przy deszczowej pogodzie jest niebezpiecznie. Całe to zamieszanie wokół zwykłej ścieżki prowadzącej przez porośnięte trawą wzgórza. Jej nie-zwykłość polega na tym, że na przestrzeni 1000 metrów obniża się w dół o 1600 metrów. Łatwo policzyć, że kąt nachylenia to więcej niż 45°. Oczywiście są tam jakieś zakosy, ale… Nie możemy też sobie do końca wyobrazić, jak taka niepozorna ścieżka po trawie może budzić aż takie emocje, i jak w ogóle może stać się w określonych warunkach niebezpieczna.
Z otwartymi pytaniami wyruszamy bardzo wczesnym rankiem, posiliwszy się solidnym śniadaniem. Ni chmury na niebie, słońce wprawia w optymistyczne nastroje, ale to nie przeszkadza, że szczelnie obsmarowaliśmy się filtrami, żeby nie dopadły nas jego promienie. Maljowicę widzimy daleko przed sobą, kierujemy się wprost na nią. Póki co, jej kształt jeszcze odróżnia się od okolicznych szczytów, jej bryła jest obrazem dość namacalnym. Ale w miarę gdy nabieramy wysokości, zanurza się wśród innych podobnych brył, a my otoczeni przez głazy, mniejsze i większe tymczasowe wzniesienia, tracimy ją z oczu, bądź jesteśmy nieświadomi jej widoku. Widoki rzeczywiście przepiękne. Widoczność wspaniała, wymarzona!, więc na kilku planach odsłaniają się przed nami kolejne pasma górskie. Wysokości względne są tu duże, w dole w oddali widzimy doliny, nieco bliżej odsłaniają się przed nami 3-4 jeziora na raz. Od tego wszystkiego kręci mi się w głowie. To uczucie z taką intensywnością nawiedza mnie w górach po raz pierwszy. Staram się nie patrzeć w dół tylko na ścieżkę, żeby nie stracić równowagi. Wspinamy się coraz bardziej stromo w górę, wreszcie wychodzimy na grań. Przez około 20 minut idziemy granią, przedzierając się wśród skałek i zaliczając kolejne mniejsze i większe szczyty. Po obu stronach grani przepaści kilkaset metrów w dół. Obrazy niesamowite, ale nie mogę się nimi do końca rozkoszować, bo bardzo namacalne jest teraz to, że jesteśmy naprawdę bardzo wysoko, a kręcenie się w głowie nie ustaje. Idę małymi kroczkami, nisko na nogach, oczy wlepione w podłoże, żeby tylko się nie potknąć lub bez przyczyny nie stracić równowagi. W tym momencie widzę, że nawet na twarzy Grażynki rysuje się lekkie napięcie i jej łaknienie silniejszych emocji chyba wreszcie zostaje zaspokojone. Mimo to wciąż zagaduje mnie, żeby jej zrobić zdjęcie.
Czy to jest właśnie Maljowica? Na żadnym ze szczytów nie ma tabliczki z nazwą szczytu, więc chyba, tak jak mówił chłopak w schronisku Maljowica jest gdzieś po prawej. Z drugiej strony, przewodnik mówi, że szlak prowadzi na sam szczyt. Niestety, zagadka nierozwiązana dla nas do dziś.
Po 20 minutach dość gwałtownie skalista grań przechodzi w krajobraz trawiasty, stopniowo zbliżamy się do rozgałęzienia. Tu jedynie umocowane na betonowych płytach żółte słupki znaczą trawers odchodzący w lewo w dół. W samym dole widać wetknięty wśród gęstych lasów czerwony monastyr. Nie może to być dalej niż godzina-dwie drogi. Jak mylne okaże się to wrażenie, dowiemy się już za jakiś czas. C.D.N.
3.10.08
Samokow
Zgodnie z planem zwiedzamy Samokow. Zrywamy się dość wcześnie rano, jemy śniadanie w naszym eleganckim pokoju, pakujemy się, wcześniej jeszcze raz rozkoszujemy się elegancką łazienką z prysznicem i wychodzimy. Plecaki zostawiamy u sympatycznej gospodyni. Wczoraj znaleźliśmy w centrum miasteczka punkt informacji turystycznej. Na drzwiach napisane było, że otwierają o 9.00, więc punkt dziewiąta jesteśmy przed drzwiami. Ale gdzie tam. Zamknięte. Śmiejemy się z naszej nadgorliwości i potulnie siadamy na ławeczce, czekając, aż się zjawi obsługa. Mija dziesięć minut, ale nic się nie dzieje. Podczas gdy Grażynka z tej bezczynności wychodzi już z siebie, my z Tatą, z naszym wrodzonym flegmatyzmem, i bez cienia znudzenia, gapimy się na przechodniów spieszących do pracy i budzące się do życia miasteczko. Doprawdy zabawne są różnice temperamentów. W końcu wybieram się do budki obok naszego punktu, by spytać, czy przypadkiem nie wiedzą, kiedy ten pan, albo ta pani, obok otwiera. I oczywiście, że wiedzą, ta pani będzie o 10.00 - odpowiadają takim tonem, jakby tabliczka na drzwiach, którą widzieliśmy, miała to potwierdzać. A zatem zmiana planów, bez porady turystycznej udajemy się na zwiedzanie meczetu. Który jest przepiękny. Zbudowany i wykończony za panowania tureckiego przez lokalnych artystów bułgarskich. Jest nieczynny, obecnie jest tu jedynie muzeum, zaletą czego, że nie trzeba zostawiać przed wejściem butów. Cennik przy kasie biletowej mówi, że krótka informacja o tym miejscu kosztuje 1 lewa, zaś dłuższy wykład 5 lewa. Gdy sympatyczna kasjerka zapowiada, że opowie nam trochę o meczecie, pytam ją tylko czy za 1 czy za 5 lewa - nie po to by sobie z niej zadrwić, lecz dlatego, że 5 lewa to dla nas w tym momencie spora kwota. Uśmiecha się i odpowiada, że opowie za darmo. Po zwiedzaniu meczetu ponownie uderzamy do drzwi informacji turystycznej, tym razem są otwarte. Pani, choć bardzo gościnna, sprawia jednak wrażenie, jakby udzielanie informacji było jej drugim zajęciem, po podgryzaniu na boku ciasteczek i przeglądaniu gazetek. Bardziej niż nasze pytania interesuje ją też to, skąd jesteśmy i jak się żyje w Polsce. Ale udaje nam się wydrzeć jej z rąk kilka mapek i folderów, które będą naszymi przewodnikami. Zaczynamy od muzeum-kaszty żydowskiego rodu Arie, pochodzącego z XIX wieku. W miejscowości tej w ubiegłych stuleciach była dość liczna i ciesząca się wysoką pozycją społeczną mniejszość żydowska. W kaszcie mieszają się tradycje bułgarska, turecka i żydowska. Można tu znaleźć zarówno pomieszczenia do rytualnych kąpieli typowe dla judaizmu, charakterystyczne lokalne bułgarskie wzory rzeźbione na drewnianych stropach, jak i sale przeznaczone do picia kawy, w tureckim stylu. Dom wielokulturowy, tak jak i całe miasteczko, dawno temu. Po muzeum oprowadza nas kustoszka mówiąca tylko po bułgarsku. Nie mamy wyjścia, łączymy siły, by zrozumieć jak najwięcej z tego, co opowiada. Trafia do nas jakieś 40%, resztę doczytujemy z ulotki po angielsku.
Żeński monastyr na drugim końcu miasteczka. Cisza, spokój, o jakim każdy marzy. Sześć kobiet w wieku powyżej sześćdziesiątki mieszka tu, modli się, dba o kwiatki, spaceruje po ogrodzie. Raj. Pracownica sklepiku z dewocjonaliami przyjechała tu na zasłużoną emeryturę. Po tym jak trzydzieści lat przepracowała w handlu, w Sofii. Parę uliczek dalej wielka cerkiew, piękna, w błękitnej ceramice i malowidłach, kilka razy spalona i odbudowana, jakiś kawałek muru pamięta nawet koniec XVII wieku. Siadamy w mechanie naprzeciwko cerkwi. Środek dnia, słońce operuje niemiłosiernie, jesteśmy już trochę zmęczeni i głodni. W mechanie przypatruje nam się z sąsiedniego stolika jakiś człowiek, podejrzewamy że Polak. Wreszcie podnosi się, zbliża do nas i pyta po bułgarsku, czy jesteśmy z Polski. Ach, to świetnie, bo on ma przyjaciół w Czechach i zna czeski. (?!) I zaczyna rozmawiać z nami po czesku. Rzeczywiście, okazuje się, że komunikacja polsko-czeska, w porównaniu do bułgarsko-polskiej, staje się gładka, stuprocentowa. A pamiętam, jak parę lat temu spotkaliśmy w Tatrach słowackich pewnego Czecha. Wtedy ni w ząb nie rozumieliśmy, co do nas mówi.
Na 17-tą dojeżdżamy busem do kompleksu Maljowica. Stąd 1 g. pieszo do schroniska Maljowica. W schronisku znajdujemy stoły do ping-ponga. Rozgrywamy z Grażynką kilka meczy, potem dołącza Tata. Okazuje się, że ma umiejętność gry w genach. Choć nigdy nie miał rakietki w rękach, już po dziesięciu minutach ładnie i szybko nią wymachuje, czasem nawet podkręcając piłeczkę.
2.10.08
Sandanski nie do (P)oznania
Schodzimy niebieskim szlakiem od schroniska Begowica do schroniska Jane Sandanski. Szlak przecina drogę pnącą się serpentynami, często go gubimy. Schodzimy stromo i ślisko po leśnym runie i korzeniach drzew. Po1,5 godz. docieramy do celu. Jesteśmy w okolicach schr. J. Sandanski, wiele tu zabudowań, budują się nowe dacze tych, których na nie w Bułgarii stać. Stąd mamy 20 km do miasta Sandanski. Zagadujemy strażnika Parku, mówi nam, że autobus będzie dopiero o 18-tej, ale zamawia nam taksówkę – 18 lewa do samego miasteczka. Przeprawa na nogach dwadzieścia km po asfalcie nie osłonionym cieniem byłaby zbyt wyczerpująca i mało atrakcyjna. Docieramy do Sandanskiego. Nie możemy się nadziwić, jak bardzo zmieniło się to miasto odkąd byliśmy tu 2 lata temu. Przed dworcem autobusowym wyrósł wielki hipermarket Billa, a tym samym zlikwidował małe kafejki, w których siedzieliśmy czekając na autobus. Autobus do Samokowa mamy za 1,5 godz., więc idziemy na bazar z warzywami i owocami. Prowadzi tam ulica, wzdłuż której sprzedawcy wystawiają swoje produkty: mnóstwo gatunków wspaniale aromatycznych papryk i pomidorów, arbuzów i melonów, cebuli, winogron, domowej roboty serów. Kupujemy sobie winogrona, pytam sprzedawcę, czy to winogrona bułgarskie, na co on odpowiada zdziwiony, że jego! winogrona. Do torby wędrują też jabłka, pomidory malinowe, cebula, świeżo suszona czubrica, melon i brzoskwinie, czyli wszystko to, za czym człowiek żyjący przez kilka dni o chlebie i suszonej kiełbasie najbardziej tęskni. Próbujemy sera owczego, ale dla Taty i Grażynki jest za mało słony. Mnie tam odpowiada, jestem fanką wszelkich nabiałów, ale rzeczywiście, nigdy nie wiadomo jak zareagowałby na taki dopływ świeżości żołądek. Obok bazaru wpadamy też na banice, które popijamy piwem w barze na głównym deptaku. Wracamy na dworzec – tu spotykamy Petara- szefa całego obiektu, który 2 lata temu zawiózł nas swoim samochodem do Popina Luka. Poznaje nas, choć ma początkowo z tym pewne kłopoty. My go natomiast pamiętamy świetnie, został uwieczniony zarówno na naszych zdjęciach jak i w dzienniku podróży. Po 2,5 godz. jazdy dojeżdżamy do miasta Samokow. Przepięknie. Meczet, sypiące się dziewiętnastowieczne kamieniczki. Chcemy tu zostać z Tatą na jutro i dokładnie wszystko pozwiedzać. Grażynce zależy bardziej na górach. Wybieramy kompromis – rano i po południu zwiedzanie, wieczorem przemieszczamy się już do schroniska w górach. A jak zdobyliśmy w Samokowie nocleg? Spytaliśmy mężczyznę grającego w karty z kolegami w swoim ogródku, a on nas zaprowadził 100 m przez ulicę do sklepu, którego pracownice prowadziły też pensjonat. Dostaliśmy luksusowy pokój 3 osobowy, całość za 30 lewa, z piękną nową łazienką i kafelkami.
1.10.08
Ponowne spotkanie z Mitią
Na śniadanie zjadamy pyszne racuchy, wielkie i gorące, prosto z pieca, z pyszną jagodową konfiturą. Już o 4 nad ranem czuć było z kuchni smakowite zapachy, gospodarze schroniska wstali wcześniej żeby przygotować sycący posiłek dla wędrowców. Wypytujemy o początkowy odcinek drogi, szlakiem żółtym do rozwidlenia. Boimy się, że może to być trudny kawałek grani i z plecakiem nie damy rady przejść. Okazuje się jednak, że jest dość prosty- idziemy. W pewnym momencie, na odcinku po wielkich białych głazach gubimy szlak. Takie głazy potrafią być zdradliwe. Nigdy nie wiadomo, czy ścieżka, która przez nie wiedzie, została rzeczywiście ułożona, czy jest tylko halucynacją. Dopóki trzyma się człowiek szlaku sprawa zawsze wydaje się łatwa. Ale czasem wystarczy na chwilę jedynie stracić koncentrację, spojrzeć w inną stronę, by droga przez głazy stała się nagle jedynie gruzowiskiem wielkich białych kamieni, pośród których nie widać żadnych śladów poprzednich wędrowców. Rozłączamy się więc na chwilę i bez plecaków szukamy następnego żółtego oznaczenia drogi. Jedna osoba wraca do ostatniego widzianego znaku, żeby go pilnować. Trwa to wszystko jakiś czas, ale nie można w takich sytuacjach ryzykować.
Trochę po skałkach, wąskich lejach przedzieramy się dalej do przodu. Następnie już niebieskim szlakiem, ścieżką w dół. Na dużych obszarach teren jest bardzo podmokły. Docieramy do stada pasących się krów, pilnowanych przez psy pasterskie. Te są najwyraźniej spragnione towarzystwa, a jednocześnie dobrze już obeznane w biznesie, wiedzą, czego się można spodziewać po turystach, jeśli zamiast ich obszczekiwać okaże się im trochę sympatii. Mały szczeniaczek nie chce nas puścić, wymusza kolejne pieszczoty, liczy też na coś do jedzenia, ale nie jesteśmy tacy naiwni. Idąca za nami bułgarska grupa niestety się taka okazuje, bo wieczorem docierają do naszego schroniska, Begowica (dawniej Kamenica), z małą puchatą niespodzianką. Niewiele też się przejmują faktem, że pasterski szczeniak opuścił swoich panów i powędrował z nimi w doliny. Nie wiemy, co się potem dokładnie z nim stało, mam nadzieje, że na drugi dzień ktoś go w schronisku przynajmniej nakarmił.
Szef Begowicy, wysoki, przystojny, siwy i nieco starszy pan od razu nas rozpoznaje. Byliśmy tu 2 lata temu. Gdy zamawiamy kiufte, szopskie i czuszki (nadziewane ryżem papryki z grilla) i wino (domowej roboty), ugaszcza nas dodatkowym dzbankiem wina. Można tu dostać pokój z łazienką, 15 l./os. Rozpoznaję pościel i zasłonki w ładną drobną niebieską kratkę. W sali jadalnej nagle znajoma twarz – to Mitia – z którym 2 lata temu spędziliśmy bardzo przyjemne popołudnie z rakiją w spano Pole. Siada z nami, pijemy wino, choć popołudnie jest jeszcze młode. Tym razem przybył tu z ekipą 12-osobową, wśród nich kilkunastoletni bratanek, który też był dwa lata temu i deklaruje, że też nas pamięta. Rozmawiamy, wspominamy i z rozrzewnieniem kontemplujemy ponowne miłe spotkanie. Tata przypomina im, że wnieśli do Spano Pole produkty na sałatkę szopską i rakiję zamknięte w plastikowym baniaku. Zdjęcie owych zamieścił na stronie Bulgaricusa, za co dostał nagrodę. Mitia przytomnie reaguje, ze w takim razie połowa koszulki-nagrody należy się jemu. Mówi też, że często pytają go, jak udało mu się włożyć pomidory i ogórki do baniaka, na co ma już przygotowaną odpowiedź – że wkłada je jak są jeszcze bardzo małe. Mitia jest wielkim fanem Wysockiego, dlatego i tym razem długo o nim opowiada. Ma wielką kolekcję jego utworów w plikach w komputerze, miał je Tacie wysłać już 2 lata temu, teraz obiecuje że już na pewno. Gdy już więcej wina się polało Mitia opowiada o bułgarskiej historii…
29.9.08
Powietrze rzednie, głowa pracuje
26.07.2008, sobota.
Przed snem biorę dwie aspiryny, na wszelki wypadek. Od oddychania zimnym powietrzem wysoko w górach drapie mnie w gardle, trochę się też wyziębiłam. Noc zapowiada się zimna, wszyscy trochę się trzęsiemy. Chowamy się, solidnie poubierani, do śpiworów, przykrywamy kocami. W nocy budzi mnie jednak zimno, które dociera do wnętrza śpiwora przez otwór na twarz. Zarzucam na głowę kurtkę. Przy okazji przewracam się na drugi bok – jest to skomplikowana operacja, trzeba to zrobić tak, by różne warstwy, w które się opatuliłam nie zsunęły się z łóżka. Wyjmuję też zatyczkę z jednego ucha i przekładam do drugiego, tego, na którym nie będę leżeć. O 6-tej rano okazuje się, że jesteśmy w chmurach, w dodatku leje. Śpimy więc dalej i wstajemy o 8-mej. Tym razem na niebie są już przejaśnienia. Jednak i tak szykujemy się już na dzień odpoczynku, ewentualnie zejdziemy do Banska na obiad ( 2 godziny w dół i 3 z powrotem drogą). Po śniadaniu i kawie niebo kusi jednak coraz większymi połaciami błękitu, żeby iść w górę. Wypytujemy jeszcze w schronisku o wiadomości na temat pogody. Bułgarski przewodnik z małą grupką mówi, że możemy iść z nimi, idą w tym samym kierunku. Dzisiejsza droga to według naszych kalkulacji ponad 3 godz., czyli z plecakami może być około 6-ciu. Cały czas prowadzi wysoko w góry aż do schronu Tewno Ezero 2512 m, więc gdybyśmy wpadli w złą pogodę, nie będzie odwrotu. To, że możemy podłączyć się do grupy dodaje nam otuchy, wyruszamy. Szybko jednak okazuje się, że z ciężkimi plecakami na grzbietach nie nadążamy za skaczącymi po kamieniach jak sarenki młodymi Bułgarkami, które nie muszą nic dźwigać. Idziemy swoim tempem. Już po pół godziny czuję duże zmęczenie, lekko kręci mi się w głowie. Stajemy więc na parę minut, by napić się wody i posilić jakimś batonem. (Do bidonu z wodą wrzuciliśmy dwie pastylki Plusz-Activ, dobry patent na długą drogę). Za jakiś czas do polany, na której się zatrzymaliśmy, docierają 3 konie objuczone ciężkimi skrzyniami i beczkami, wypełnionymi prowiantem dla schroniska, a z nimi dwóch górali. Zapewne zmierzają w stronę schronu Tewno. Ruszamy za nimi, okazuje się, że mamy mniej więcej podobne tempo – my też jesteśmy objuczeni ciężkim bagażem. Przy takich silnych zwierzętach musi być bezpiecznie. Gdy jednak droga zaczyna się ostro wznosić, konie mają nad nami przewagę w walce z wysokością. Ale zależy nam, żeby nie stracić do nich odległości, więc – ponieważ idę pierwsza – narzucam szybkie tempo. Przez ponad pół godziny idziemy stromizną, która waha się między 15 a 30 stopni kąta nachylenia. Z ciężkim 20 kg plecakiem i szybkim tempem szybko spalam zapasy ze śniadania i postoju. Ale jestem zaparta jak nigdy, ciągnę żwawo w górę, głośno oddychając ustami. W pewnym momencie zaczynam już iść automatycznie, świadomość, z jej wszystkimi wahaniami i problemami z motywacją, wyłącza się, a silne, zdeterminowane mięśnie nóg i płuca ciągną do przodu. Siła, jaką w sobie w tym momencie odkrywam, daje mi dużo satysfakcji. W głowie kwitnie wielka i odkrywcza myśl (typowa aktywność umysłu w czasie długiej wędrówki w rozrzedzonym powietrzu), że być silnym i wielkim może być jakimś sposobem na osiągnięcie szczęścia i że może warto właśnie na tym skupić się w życiu. Wychodzimy na małą kotlinę, gdzie teren jest już równy. Górale mówią, żebyśmy szli dalej niebieskim szlakiem, oni zaś odbijają w lewo, nie wiemy dokąd. Ruszamy dalej sami, ale już po kilku minutach, okazuje się, że musimy uzupełnić intensywnie zużytą przed chwilą energię, czyli odpocząć. Przysiadamy na kamieniach na parę minut, a gdy ruszamy, znowu dochodzą nasi towarzysze podróży. Zauważamy jednak, że skrzynie już są puste. Pokazuję na nie i pytam: A te... astawili? Na co mężczyźni kiwają że tak i pytają czy chcemy wrzucić na konie swoje plecaki. Hoho! Jasne że chcemy! Zrzucamy z siebie kilogramy, które przybijają nas do ziemi i rzucamy na jednego z koni. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co biedaczek musi myśleć o nowych 60 kg, które teraz dźwiga. Bez plecaków czujemy się jakby nagle przestała działać grawitacja. Teraz nie suniemy, ale niemalże fruniemy po szlaku. Przed nami zaś dzielnie kroczą po górskich ścieżkach konie i wytyczają dalszą drogę. Wejście na przełęcz jest bardzo strome, wchodzi się kamienistymi zakosami. Z plecakiem byłoby to niezmiernie męczące, szczęście że, niczym himalaiści, mamy teraz swoich Szerpów. Dochodzimy do przełęczy, stąd wpierw ścieżką nieco w dół a potem po równym dochodzi się w 20 – 30 minut do schronu Tewno (inaczej obliczaliśmy na podstawie przewodnika) położonego nad jeziorem Tewno.
Jesteśmy w rozłożystej kotlinie otoczonej przez wierzchołki gór, z których część jest pokryta wieczną zmarzliną. Widać stąd jak na wyciągnięcie ręki: Momin Wrych, Kralew Dwor , Małką Kamenicę, Kameniszką Kuklę, Kamenicę. Schron Tewno jest mały, ale niezmierne przytulny, zadbany, czysty. Panuje tu prawdziwie górska atmosfera: dziwna i tajemnicza mieszanina odpoczynku, relaksu, ale jednocześnie jakiejś powagi, koncentracji i wyczekiwania. Oprócz głównego budynku – na dole kuchnia i sala, na górze sypialnia na 30 osób (na każdego przypada nie więcej niż 1m kw.) – są też namioty i jeden bungalow – a w nim haftowane żółte poduszeczki i wszystko miniaturowych rozmiarów jak w domku dla krasnoludków. Wybieramy spanie w dużej sali na poddaszu, boimy się zimna w małym domeczku. Podłogi schronu wysłane są dywanami, przed wejściem zostawia się buty na szafce przy drzwiach. Przy dwóch dużych stołach spędzamy resztę dnia. Od 22.30 jest cisza nocna.
Zanim jednak zapadnie, wieczór upaja się opowieściami o przebytych szlakach przybyszy z najróżniejszych stron świata, głośnym śmiechem i zabawą, wznoszonymi toastami, pozdrowieniami, i, czego nie może zabraknąć, deklaracjami międzynarodowej przyjaźni. Występują m.in.: Samotnie podróżujący Niemiec o twarzy św. Franciszka, inżynier. Młode belgijskie małżeństwo: on – niedoszły filozof (nie skończył studiów jak wnioskuję głównie z lenistwa), szef kuchni, a teraz ceniony w Brukseli hudraulik, konkurencja dla robotnika z Polski; wielka grupa Serbów: okulary, dostojne i inteligentne twarze, znają języki; na inne narody słowiańskie, a może jedynie południowo-słowiańskie, zdają się patrzeć z pewnym poczuciem wyższości; tajemniczy to naród.