26.07.2008, sobota.
Przed snem biorę dwie aspiryny, na wszelki wypadek. Od oddychania zimnym powietrzem wysoko w górach drapie mnie w gardle, trochę się też wyziębiłam. Noc zapowiada się zimna, wszyscy trochę się trzęsiemy. Chowamy się, solidnie poubierani, do śpiworów, przykrywamy kocami. W nocy budzi mnie jednak zimno, które dociera do wnętrza śpiwora przez otwór na twarz. Zarzucam na głowę kurtkę. Przy okazji przewracam się na drugi bok – jest to skomplikowana operacja, trzeba to zrobić tak, by różne warstwy, w które się opatuliłam nie zsunęły się z łóżka. Wyjmuję też zatyczkę z jednego ucha i przekładam do drugiego, tego, na którym nie będę leżeć. O 6-tej rano okazuje się, że jesteśmy w chmurach, w dodatku leje. Śpimy więc dalej i wstajemy o 8-mej. Tym razem na niebie są już przejaśnienia. Jednak i tak szykujemy się już na dzień odpoczynku, ewentualnie zejdziemy do Banska na obiad ( 2 godziny w dół i 3 z powrotem drogą). Po śniadaniu i kawie niebo kusi jednak coraz większymi połaciami błękitu, żeby iść w górę. Wypytujemy jeszcze w schronisku o wiadomości na temat pogody. Bułgarski przewodnik z małą grupką mówi, że możemy iść z nimi, idą w tym samym kierunku. Dzisiejsza droga to według naszych kalkulacji ponad 3 godz., czyli z plecakami może być około 6-ciu. Cały czas prowadzi wysoko w góry aż do schronu Tewno Ezero 2512 m, więc gdybyśmy wpadli w złą pogodę, nie będzie odwrotu. To, że możemy podłączyć się do grupy dodaje nam otuchy, wyruszamy. Szybko jednak okazuje się, że z ciężkimi plecakami na grzbietach nie nadążamy za skaczącymi po kamieniach jak sarenki młodymi Bułgarkami, które nie muszą nic dźwigać. Idziemy swoim tempem. Już po pół godziny czuję duże zmęczenie, lekko kręci mi się w głowie. Stajemy więc na parę minut, by napić się wody i posilić jakimś batonem. (Do bidonu z wodą wrzuciliśmy dwie pastylki Plusz-Activ, dobry patent na długą drogę). Za jakiś czas do polany, na której się zatrzymaliśmy, docierają 3 konie objuczone ciężkimi skrzyniami i beczkami, wypełnionymi prowiantem dla schroniska, a z nimi dwóch górali. Zapewne zmierzają w stronę schronu Tewno. Ruszamy za nimi, okazuje się, że mamy mniej więcej podobne tempo – my też jesteśmy objuczeni ciężkim bagażem. Przy takich silnych zwierzętach musi być bezpiecznie. Gdy jednak droga zaczyna się ostro wznosić, konie mają nad nami przewagę w walce z wysokością. Ale zależy nam, żeby nie stracić do nich odległości, więc – ponieważ idę pierwsza – narzucam szybkie tempo. Przez ponad pół godziny idziemy stromizną, która waha się między 15 a 30 stopni kąta nachylenia. Z ciężkim 20 kg plecakiem i szybkim tempem szybko spalam zapasy ze śniadania i postoju. Ale jestem zaparta jak nigdy, ciągnę żwawo w górę, głośno oddychając ustami. W pewnym momencie zaczynam już iść automatycznie, świadomość, z jej wszystkimi wahaniami i problemami z motywacją, wyłącza się, a silne, zdeterminowane mięśnie nóg i płuca ciągną do przodu. Siła, jaką w sobie w tym momencie odkrywam, daje mi dużo satysfakcji. W głowie kwitnie wielka i odkrywcza myśl (typowa aktywność umysłu w czasie długiej wędrówki w rozrzedzonym powietrzu), że być silnym i wielkim może być jakimś sposobem na osiągnięcie szczęścia i że może warto właśnie na tym skupić się w życiu. Wychodzimy na małą kotlinę, gdzie teren jest już równy. Górale mówią, żebyśmy szli dalej niebieskim szlakiem, oni zaś odbijają w lewo, nie wiemy dokąd. Ruszamy dalej sami, ale już po kilku minutach, okazuje się, że musimy uzupełnić intensywnie zużytą przed chwilą energię, czyli odpocząć. Przysiadamy na kamieniach na parę minut, a gdy ruszamy, znowu dochodzą nasi towarzysze podróży. Zauważamy jednak, że skrzynie już są puste. Pokazuję na nie i pytam: A te... astawili? Na co mężczyźni kiwają że tak i pytają czy chcemy wrzucić na konie swoje plecaki. Hoho! Jasne że chcemy! Zrzucamy z siebie kilogramy, które przybijają nas do ziemi i rzucamy na jednego z koni. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co biedaczek musi myśleć o nowych 60 kg, które teraz dźwiga. Bez plecaków czujemy się jakby nagle przestała działać grawitacja. Teraz nie suniemy, ale niemalże fruniemy po szlaku. Przed nami zaś dzielnie kroczą po górskich ścieżkach konie i wytyczają dalszą drogę. Wejście na przełęcz jest bardzo strome, wchodzi się kamienistymi zakosami. Z plecakiem byłoby to niezmiernie męczące, szczęście że, niczym himalaiści, mamy teraz swoich Szerpów. Dochodzimy do przełęczy, stąd wpierw ścieżką nieco w dół a potem po równym dochodzi się w 20 – 30 minut do schronu Tewno (inaczej obliczaliśmy na podstawie przewodnika) położonego nad jeziorem Tewno.
Jesteśmy w rozłożystej kotlinie otoczonej przez wierzchołki gór, z których część jest pokryta wieczną zmarzliną. Widać stąd jak na wyciągnięcie ręki: Momin Wrych, Kralew Dwor , Małką Kamenicę, Kameniszką Kuklę, Kamenicę. Schron Tewno jest mały, ale niezmierne przytulny, zadbany, czysty. Panuje tu prawdziwie górska atmosfera: dziwna i tajemnicza mieszanina odpoczynku, relaksu, ale jednocześnie jakiejś powagi, koncentracji i wyczekiwania. Oprócz głównego budynku – na dole kuchnia i sala, na górze sypialnia na 30 osób (na każdego przypada nie więcej niż 1m kw.) – są też namioty i jeden bungalow – a w nim haftowane żółte poduszeczki i wszystko miniaturowych rozmiarów jak w domku dla krasnoludków. Wybieramy spanie w dużej sali na poddaszu, boimy się zimna w małym domeczku. Podłogi schronu wysłane są dywanami, przed wejściem zostawia się buty na szafce przy drzwiach. Przy dwóch dużych stołach spędzamy resztę dnia. Od 22.30 jest cisza nocna.
Zanim jednak zapadnie, wieczór upaja się opowieściami o przebytych szlakach przybyszy z najróżniejszych stron świata, głośnym śmiechem i zabawą, wznoszonymi toastami, pozdrowieniami, i, czego nie może zabraknąć, deklaracjami międzynarodowej przyjaźni. Występują m.in.: Samotnie podróżujący Niemiec o twarzy św. Franciszka, inżynier. Młode belgijskie małżeństwo: on – niedoszły filozof (nie skończył studiów jak wnioskuję głównie z lenistwa), szef kuchni, a teraz ceniony w Brukseli hudraulik, konkurencja dla robotnika z Polski; wielka grupa Serbów: okulary, dostojne i inteligentne twarze, znają języki; na inne narody słowiańskie, a może jedynie południowo-słowiańskie, zdają się patrzeć z pewnym poczuciem wyższości; tajemniczy to naród.
29.9.08
Powietrze rzednie, głowa pracuje
26.9.08
Suchą stopą do Demianicy
25.07.2008. piątek
Droga ze schroniska Wichren do schroniska Demianica jest przepiękna widokowo przy dobrej pogodzie. Szliśmy nią 2 i 3 lata temu, ale gęste chmury, mgła i wreszcie burza zakłóciły nam podziwianie widoków. O 6 rano niebo jest częściowo zachmurzone, prognozy zapowiadały na dziś „przejaśnienia”. To bardzo ciekawy sposób podawania informacji o stanie rzeczy, widzenie szklanki do połowy pełnej a nie pustej. Wyruszyliśmy więc pełni dobrych myśli, że dojdziemy do celu suchą stopą. Wyjście na szlak ze schroniska nie sprawia nam problemu, zbadaliśmy go rok temu. Obchodzimy budkę z kawiarnią i zaraz widać mostek, przez który przechodzimy i już jesteśmy na szlaku. Robimy sobie krótką sesję zdjęciową z górami w tle. Po ok. 2 godzinach jesteśmy na rozwidleniu szlaków czerwonego i zielonego. Krótki postój na drugie śniadanie, i nagle słyszymy znajomy głos – Tomek z Małgosią wracają z przełęczy Winiarska Porta. Małgosi typ urody – blondynka, duże błyszczące oczy i szeroki wyraźny uśmiech – to ideał urody Taty. Robimy sobie wszyscy jeszcze jedno pamiątkowe zdjęcie na tle znaku wskazującego rozwidlenie szlaków i jeszcze raz żegnamy się, życząc sobie szerokiej drogi. Wspinamy się na przełęcz, wraz z wysokością zagęszcza się też mgła, wzmaga wiatr. Niebo całe w szarych chmurach, gdzieniegdzie rzeczywiście zdarzają się przejaśnienia. Udaje nam się załapać na ładne widoki na Wichren, Hwojnati Wrych i Graniten. Podejście na przełęcz jest dość ciężkie, bo strome, w dodatku dziś idziemy z całym dobytkiem na plecach. Z każdym zakosem wydaje się nam, że już za chwilę dojdziemy na przełęcz, ale za jednym wzniesieniem odkrywa się następne i następne. Wreszcie jednak dochodzimy, na przełęczy wieje lodowaty wiatr, nacierają chmury. Robimy szybko zdjęcia, zrzucamy z siebie na chwilę plecaki, żeby plecy odpoczęły, i zaraz potem ruszamy dalej bo jest tu zimno. Za przełęczą idziemy jeszcze jakiś czas granią, a potem już, dosyć stromo, w dół. Po drodze mamy piękne widoki na Jeziora Bynderiszkie w dole, a jakiś czas później przechodzimy obok jez. Górnego i Rybnego. Tu jakiś turysta stoi z wędką, mówi jednak, że nie biorą. Okolica jest tu przepiękna, jakby jakiś tajemniczy mikroświat odcięty od cywilizacji. Jeziora, potoki snujące się meandrami między soczysto zielonym mchem i trawą. Kosodrzewina , limby (5 igieł z jednego krótkopędu), bogactwo górskich odmian kwiatów. W powietrzu mieszają się aromaty ziół. Z niebieskich kwiatuszków rosnących tu w górach można przyrządzić pyszny czaj. Do Demianicy dochodzimy suchutką stopą przed 16-tą. Szlak jest bardzo dobrze oznakowany. Nasze kochane schronisko. W sali jadalnej czysto, ani jednej muchy, co się od razu rzuca w oczy po pobycie w Wichren, gdzie chmary much natrętnie usiłowały towarzyszyć turystom przy każdym posiłku. Dostajemy domek z kilkoma piętrowymi łóżkami. Idziemy na piwo i kolację. W TV włączony jest program Fołkłor, gdzie non stop lecą teledyski z bałkańską muzyką ludową. Większość teledysków to niskobudżetowe produkcje, gdzie przed nieruchomą kamerą członkowie zespołu odtwarzają tradycyjne układy taneczne, ale naprawdę przyjemnie na to popatrzeć i posłuchać. Obsługa tutaj ma opanowany język angielski. Młode dziewczyny słuchają włoskiej klasyki z lat 60-tych, chłopak właśnie przyniósł gitarę.
25.9.08
Wichren zdobyty! (przynajmniej przez niektórych)
Dziś mija termin przydatności białego chleba, od jutra pieczywo, z którym zostaniemy, będzie zdatne do spożycia aż do grudnia. To już zupełnie inna perspektywa, z takim pieczywem człowiek zapewne czuje się dalej od domu.
Tata wstaje pierwszy, po chwili przynosi wiadomość, że można iść. Wstajemy więc i zaczynamy pakowanie. Choć niebo jest w połowie błękitne, a tylko w połowie przykryte czapą chmur, przewidujemy, że raczej uda nam się dojść aż do szczytu. Pogoda jednak wciąż okazuje się naszym wrogiem. Pierwsza połowa drogi mija bardzo przyjemnie, słońce podtrzymuje w nas optymizm i wiarę, że zdobędziemy szczyt. Gdy osiągamy jednak wysokość około 2500 m n.p.m. pogoda szybko się załamuje, zagęszczają się szare chmury, robi się wietrznie, zimno, coraz wilgotniej. Mnożą się wątpliwości, co się kryje za pasmem gór, które przysłania nam przecież widok na drugą połowę sklepienia. Zamiast zdecydowanie przeć do przodu staramy się jak zwykle racjonalnie rachować i osądzać sytuację i nasze szanse dotarcia bezpiecznie na szczyt i, o czym nie można zapominać w kalkulacjach, zejścia bezpiecznie na dół do schroniska. Jednak nasza sceptyczna postawa jest diametralnie inna od hartu ducha Grażynki. Grażynka jest nieustraszona, deszcz i burza są jej niestraszne (chwała jej za ten optymizm, nie raz nam pomógł!), chce iść dalej. Jesteśmy naprawdę rozdarci. Oczami wyobraźni widzę już rozczarowanie Grażynki po powrocie do schroniska bez osiągniętego celu. Z drugiej strony, nie wiem, czy umiem wykrzesać w sobie tyle odwagi, żeby w tak ponurą pogodę pchać się na górę, i celowo wydłużać pobyt wysoko w górach podczas gdy już teraz sytuacja wcale nie przedstawia się ciekawie. Wszystko rozwiązało się ostatecznie tak, że każdy był zadowolony, choć rozwiązanie to do tej pory wydaje mi się dość kontrowersyjne. Otóż spotykamy na drodze dużą grupę francuską z bułgarską przewodniczką, która jest zdecydowana iść w górę. Grażynka na szczęście jest osobą bardzo towarzyską i otwartą, pyta, czy może się do nich dołączyć i w ten sposób rozdzielamy się. Grażynka idzie na swój wymarzony szczyt, my bezpiecznie schodzimy na dół,. Mam jednak cały czas wątpliwości, czy powinniśmy się byli rozłączać, jakoś źle mi to leży na sercu. Ale, jak później w zasadzie słusznie zauważa Wojtek, każdy odpowiada za siebie, każdy podejmuje decyzje na własny rachunek.
Grażynka weszła na Wichren i dotarła bezpiecznie do schroniska parę godzin po nas. Wróciła bardzo zadowolona, szczęśliwa, spełniona, a my, choć oczywiście trochę zazdrośni, to jednak przede wszystkim bardzo dumni z naszej dzielnej bohaterki. Można też ująć sprawę w ten sposób: ona jako lider naszej grupy zaatakowała ostatni odcinek naszej wspólnej wyprawy, my ją tam doprowadziliśmy, założyliśmy obóz… Na górze wcale nie było łatwo, jak opowiadała. Z zimna nie czuła rąk, gęste chmury ograniczały widoczność, wiał bardzo silny wiatr, a powietrze zagęszczone było szronem, jakby zmielonym gradem, który oblepiał całe ciało. Bez ciepłego swetra, kurtki, peleryny i rękawiczek nie ma się tam w ogóle co pojawiać (no, ale kto chodzi w góry bez takiego ekwipunku). Warunki tylko dla prawdziwie wytrwałych.
24.9.08
Zjawy we mgle
23.07.2008, środa.
W nocy nad naszym schroniskiem przetoczyło się ok. pięciu burz. Rano byliśmy wciąż w chmurach, powietrze na zewnątrz było wilgotne i gęste, widoczność w białej mgle jedynie na 2-3 metry. Postanowiliśmy realizować ułożony wczoraj plan B. Zjeżdżamy w dół do Kresnej, przemieszczamy się do Banska i tam wjeżdżamy do schroniska Wichren, 100 m wyżej niż Warbite i w środku gór. Tam będziemy robić dokładnie to samo co tutaj, obserwować niebo, czekać. Tyle że bliżej gór. Pracownik schroniska chce nas zawieźć do Kresnej za 30 lewa. Postanawiamy się jednak skontaktować z poznanym wczoraj dyrektorem Pirinu. Po chwili Tata wraca do pokoju z wiadomością, że Iwan, dyrektor, za chwilę po nas przyjedzie. Zastanawiamy się z Grażynką długo czy to żart, jak to, tak po prostu przyjedzie po nas? Ale rzeczywiście za jakiś czas zjawia się dyrektor! Prosi jeszcze tylko, żebyśmy poczekali z godzinę, ma w okolicy do dokończenia pracę, poprawiają oznaczenia szlaków, a potem zawiezie nas na dół.
Jest koło południa, okolice Warbite wciąż spowija mgła, na zmianę zagęszczają się i rozmywają nad nami chmury. Siadamy przed bungalowem który jest siedzibą dyrekcji Parku Narodowego i czekamy. Nie ma mowy o nudzie, zniecierpliwieniu, wydarzenia same do nas przychodzą. Nagle zza mgły wyłania się biały wan, młoda dziewczyna na przednim siedzeniu szeroko uśmiecha się w naszą stronę. Samochód się zatrzymuje, dziewczyna wysiada i … wyraźnie zmierza w naszą stronę, wciąż się szeroko uśmiechając. Ach, to nie do nas, nie do mnie z Grażynką w każdym razie, to do Taty. Podchodzi blisko i pyta, czy tu wolne, po czym siada w odległości niecałych 3 cm od niego. Zagaduje, twarz jej promienieje, oczy błyszczą, wpatruje się bacznie w Tatę, a gdy ten odpowiada, połyka łapczywie każde słowo. Jak Boga kocham, miłość od pierwszego wejrzenia!, tracimy orientację, co jest grane? Co to za postać? Czy to jakaś leśna nimfa? Skąd się tu wzięła? Czy jest prawdziwa czy tylko nam się wydaje, że się tu zjawiła? Mgła się zagęszcza, dziewczyna wraca do wanu, znika we mgle.
Powietrze znowu lekko rzednieje. Podjeżdża Łada taksi. Michaił ma 65 lat, dwóch synów. Pracował kilka lat w Iraku, Jemenie, Izraelu. Ceni Polaków za naszą waleczność, zna polskie miasta, Popiełuszkę, Wałęsę, Jaruzelskiego. Po 10 minutach rozmowy wraca na chwilę do samochodu by przynieść słoiczek rakiji, domaszniej oczywiście. Nie przyjmie odmowy, musimy wszyscy wypić za nową przyjaźń. Polana zachodzi mgłą.
Zjawia się w końcu i sam Iwan, dyrektor, zwozi nas do Kresnej. Prosi, żeby nie wspominać o żadnej zapłacie, opieka nad turystami należy do jego obowiązków. Opieka nad turystami? Czujemy się jakbyśmy należeli do arystokratycznej międzynarodówki i właśnie byli przyjmowani gdzieś w Persji w pałacu! Ponieważ do autobusu z Kresnej w kierunku Banska jest jeszcze godzina, Iwan zawozi nas do przyjemnej knajpki, gdzie wspólnie zjadamy szopskie, kiufte i kebabcze. Po tym wszystkim Iwan odwozi nas jeszcze na przystanek. Żegna się i każe dzwonić jak tylko będziemy go potrzebować. Wciąż szczypiemy się, czy to wszystko dzieje się naprawdę.
W schronisku Wichren panuje prawdziwie górska atmosfera. Spotykamy wielu Polaków – Tomka i Małgosię, pracują w Mazurkas Travel, dwóch chłopaków z Krakowa i przebój roku– dwójka młodych studentów z Nowego Sącza, którzy poprzednią noc spędzili wysoko w górach w namiocie wśród burzy, wichury i gradu. Koło 22-giej idziemy spać z nadzieją, że gdy wstaniemy rano pogoda będzie w sam raz żeby iść na Wichren. Nie dostajemy żadnych sms-ów poza tymi od Vivatel, Telecom itd. Tylko oni się o nas troszczą.
Pierwsze grzmoty
Wstajemy o 6.00, zjadamy śniadanie, na prymusie gotujemy kawę, popijamy, pakujemy nasze niemiłosiernie ciężkie plecaki i ruszamy w drogę. Chcemy dziś dojść do Warbite (tak mówią miejscowi, choć przewodnik fonetycznie podaje ‘Wyrbite’) 1025 m n.p.m. Po ok. godzinie marszu w coraz większym słońcu udaje nam się zatrzymać samochód terenowy – dwóch sympatycznych mężczyzn jadących do pracy przy instalacji elektrycznej, od razu dają znak, żebyśmy wrzucali plecaki i wsiadali. Pytają skąd jesteśmy, jeden z nich rozumie po polsku, mówi też po rosyjsku, a nawet po grecku, pracował w Grecji przez pięć lat. Pytają jak zwykle jak żyje się w Polsce, ile wynosi średnia pensja. Mówią, że w Bułgarii to ok. 150 euro. Droga, którą jedziemy kręci się serpentynami między przepaściami raz z jednej raz z drugiej strony. Przewodnik mówi, że powinniśmy iść tędy 3,5 godz., wydaje się jednak , że marsz trwałby znacznie dłużej. W pewnym momencie samochód na wąskiej drodze nagle hamuje, jakby w ostatniej chwili unikając zderzenia ze zjeżdżającym z naprzeciwka samochodem osobowym. Gdyby nie jego refleks, albo nasz terenowiec, albo ten osobowy stoczyłby się w przepaść. Za jakiś czas mijamy się jeszcze z ciężarówką, ale kierowca jest wprawiony w jeździe tą drogą, łatwo radzi sobie z manewrami. Cały czas towarzyszy nam żółty szlak. Docieramy na miejsce już ok. 10-tej. Chcemy wysłać do Polski sms-a, że jesteśmy już na miejscu, ale zdajemy sobie sprawę, że jest tam dopiero 9-ta i niektórzy mogą jeszcze spać. Zjadamy drugie śniadanie, starając się jak najszybciej odchudzić nasze zapasy, gdyż jak się okazało plecaki są trochę za ciężkie. Prognozy pogody zapowiadały na nasze nieszczęście deszcze i burze na najbliższych kilka dni. Od początku zakładaliśmy więc, że będziemy szli tak wysoko w góry, jak się da, a dalej będziemy wyczekiwać w bezpiecznym miejscu i obserwować niebo. Dziś tymczasem niebo jest błękitne, świeci słońce. Zastanawiamy się, czy od razu nie zrobić jutrzejszej 5-cio godz. wyprawy do schroniska Sinanica. Decydujemy jednak, że zostawimy tu plecaki i tylko pójdziemy w kierunku Sinanicy, żeby się przejść i zbadać szlak na jutro. W drodze mija nas biały samochód terenowy z napisem Narodowy Park Pirin. Zatrzymuje się, gdy nas widzi i wysiada dwóch mężczyzn. Jeden z nich przedstawia się jako dyrektor Parku, ten drugi to jego zastępca. Wypytują nas, dokąd idziemy, wyciągają mapy, pokazują trasy. Proponują nam nawet podwózkę jutro rano w kierunku Sinanicy. Okazuje się, że z Warbite do Sinanicy szlak jest znakowany na brązowo, a nie jak podaje przewodnik dopiero od miejsca Peszterata czerwony. Na koniec wymieniamy się numerami telefonów i każą nam dzwonić gdyby były jakiekolwiek problemy. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem ich gościnności i kultury. Po ok. 1.30 godz. marszu przed siebie decydujemy się wracać, niebo zaczyna się chmurzyć, za grzbietem gór słychać też już pierwsze grzmoty, więc odwrót i szybkim krokiem wracamy. W połowie drogi niestety dopada nas to, co chyba już dla nas jest nieuniknione, na głowach czujemy pierwsze krople deszczu, a nad głową coraz głośniejsze grzmoty. Gdy sytuacja staje się już dość wyraźna, tzn. burza szaleje tuż nad nami, i gdy widzimy, że nie mamy z nią szans, staramy się bezpiecznie przeczekać ją stając w miejscu. Zostawiamy kijki i jeden plecak, który wzięliśmy, pod drzewem, a sami w pelerynach stajemy pod drzewami kilka metrów dalej. Po 15-tu min. silnego deszczu, grzmotów i momentami gradu wielkości grochu niebo zaczyna się przejaśniać – przetrwaliśmy pierwszą tego roku burzę. Niestety, jak się później okazało, nie przetrwał jej mój telefon komórkowy. Wróciliśmy do obiektu ok. 17-tej. Jak tylko dotarliśmy pod dach, zaczęły nadciągać kolejne ciężkie chmury i rozpętała się kolejna burza, i jeszcze kolejna. Jutro jest wielką niewiadomą. Sinanica jest chyba póki co odległym marzeniem.
22.9.08
Zaczęło się - bułgarskie góry 2008
20.07.2008, niedziela
Podróż z Warszawy do Sofii autobusem firmy Touring mija bez przeszkód, autobus jest do połowy pusty, więc każdy z naszej tegorocznej ekipy – Tata (Zdzicho), Grażynka i ja ma luksusowe podwójne miejsce. W podróży udaje mi się zastosować starą strategię – spać ile się da i wyrobić zapasy snu na później ( i opłaciło się to już pierwszej nocy w Bułgarii gdy spokojny sen uniemożliwiało mi kukanie kukułki, wycie psów i cykady). Jedzie z nami m.in. dwójka studentów bułgarystyki z Krakowa, zagadujemy do nich, bo dostrzegamy na ich nogach górskie buty.
21. 07.2008, poniedziałek.
Do Sofii docieramy przed 14-tą. Łapiemy autobus do Kresnej. Podróż trwa ok. 2 i pół godziny, jest potwornie gorąco, tego uczucia gorąca nie możemy się już pozbyć aż do następnego dnia. Wysiadamy w Kresnej. Na pierwszy rzut oka jest to po prostu miejscowość przylepiona do szosy. Na ulicach nie ma nikogo, więc wchodzimy do pierwszego budynku w zasięgu wzroku. Trafiamy do biblioteki rejonowej. Przeciskając się z wielkim plecakiem między regałami pełnymi książek Tata podchodzi do bibliotekarki i pyta, czy przypadkiem nie wie, gdzie tu można dostać nocleg. Oczywiście, że wie, odpowiada bez cienia zaskoczenia na twarzy, prosi tylko byśmy trochę poczekali. I w spokoju kończy układać książki. Po ok. 10-ciu min. wychodzi do nas i w milczeniu prowadzi kilka ulic do znajomych gospodarzy. Ci, nieco zaskoczeni, że bibliotekarka (swoją drogą o urodzie tejże złego słowa powiedzieć nie można) się do nich fatygowała odpowiadają, że u nich jest akurat remont. Jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że niewiele rozumiemy z ich rozmowy po bułgarsku, więc po prostu obserwujemy, co się wydarzy, mając nadzieję, że wszystko potoczy się po naszej myśli, innymi słowy, że gospodarze remontowanego gospodarstwa i traktująca niezbyt frasobliwie swą pracę bibliotekarka sami znajdą nam jakąś kwaterę. I rzeczywiście, zaczynają wydzwaniać po sąsiadach. Wreszcie gospodarz kiwa na nas i zaprasza do swojego samochodu. Cały czas nie do końca wiemy o co dokładnie chodzi, ale wierzymy w dobre intencje mieszkańców Kresnej, pod których opieką chwilowo się znaleźliśmy. Z garażu, którego dach gęsto oplata dojrzewające kiwi, z olbrzymim wysiłkiem próbuje wydostać się na światło dzienne na oko 30 letni Opel. Za piątym razem zapala, choć jeszcze na chwilę gaśnie, ale już po chwili jest gotowy do jazdy. Niezmiernie miły gospodarz dowozi nas do pensjonatu, gdzie zostajemy przyjęci. Jest cały czas strasznie gorąco i duszno. Gospodyni pensjonatu zaprasza nas do stolika w ogrodzie, każe odpocząć, nie ma się dokąd spieszyć, mówi. Dopiero gdy z oczu naszych znika otępienie a pojawiają się oznaki lekkiego zniecierpliwienia, gospodyni podnosi się i prowadzi nas do naszego pokoju. Na powitanie dostajemy talerz pomidorów.