9.10.08

Ostatnie toasty

31.07.08, czwartek.
Ostatni dzień wyprawy spędzamy w Rylskim Monastyrze. Kupujemy pamiątki - gliniane talerzyki, różany zapach w drewnianej szkatułce, syrene i lutenicę. Pieszo wybieramy się do Kiryłowej Polany, by odwiedzić w tamtejszym barze na kempingu naszego znajomego z zeszłego roku. Z Polany robimy około godzinny rekonesans szlakiem żółtym w kierunku Ribni Ezera . Pod wieczór jesteśmy z powrotem na naszym kempingu. Tu siadamy w barze i zamawiamy po piwie. Kelnerka obsługująca nas nie może sobie poradzić z czkawką, mimo to nie przerywa pracy. Na jedzenie niestety nam już nie starcza pieniędzy, mieliśmy odliczone lewa tylko na ostatni toast i małą rezerwę na podróż. Ale mamy jeszcze trochę zapasów: zupki chińskie, sporo kiełbasy i paczkę chleba, część zjadamy na kolację, resztę zostawiamy na podróż do Warszawy. Widząc jak odliczamy na dłoni pieniądze grupa Polaków podróżujących z dziećmi (głównie po Grecji) przysiada się do nas i stawia nam wino. Zamawiają też dodatkową porcję sera i częstują nas, rozumiejąc najwyraźniej że jesteśmy turystami u kresu podróży. Przy stoliku siedzi też para Francuzów z Bretanii. Palą papierosa za papierosem, rozkoszując się niskimi cenami tytoniu w Europie wschodniej. Gdy jedno z polskich dzieci zwraca uwagę, że Francuz właśnie wypala czwartego, ten prosi, żebym małemu Polakowi wytłumaczyła, że we Francji jest drogo i wreszcie się może do woli napalić. I tak skleconą brygadą spędzamy porządnie zakrapianą ostatnią, zieloną noc. Sympatyczni Polacy stawiają kolejne kolejki rakiji, która wyśmienicie wlewa się w gardło, Francuzi częstują tanimi papierosami. Dzieci już dawno poszły spać, a my wszyscy… umacniamy przyjaźń polsko-francuską, jakżeby inaczej. Pijemy za Rewolucję i Napoleona, choć za tego ostatniego Francuzi z większą rezerwą niż Polacy.
1.08.08, piątek.
Dzień zapowiada się ciężko, trzeba się dostać przed 13-tą do Sofii. Ale głowa nie jest aż tak ciężka jak można by oczekiwać, rakija to przyzwoity trunek. Docieramy autobusem do Dupnicy. Tu szukamy autobusu bądź pociągu do Sofii. Niestety jedyny dojazd jest do Sofia Owcza Kupiel! - strajk autobusów. Będziemy tam o 12-tej według planu. Z przerażeniem jednak myślimy o tym jak się dostaniemy do centrum w ciągu godziny żeby zdążyć na nasz autokar do Warszawy i czy znowu nie będzie chciał nas oszukać jakiś taksówkarz. Mężczyzna w kolejce do kasy uspokaja nas, że też będzie się chciał dostać do centrum i że weźmiemy razem taksówkę. Wszystko jako tako dobrze się kończy. Docieramy przed 13-tą na dworzec główny, ładujemy plecaki i zajmujemy miejsca w autokarze. Szczęśliwi, że się udało, smutni, że to już koniec na ten rok. I znowu zaczyna się odliczanie miesięcy do kolejnych wakacji.

7.10.08

Zejście Maljowica - Rylski Monastyr

30.07.2008, środa.
Najwyraźniej ulegamy pewnemu optycznemu złudzeniu. Choć z góry odległość od rozwidlenia szlaków do monastyru szacujemy na jakieś dwie godziny, w rzeczywistości droga ta zajmie nam… ponad pięć godzin. Ale jeszcze tego nie wiemy, więc póki co się uśmiechamy i dziarsko idąc do przodu myślimy sobie ‘co oni wszyscy widzieli strasznego w tej sympatycznej ścieżce po trawie’. Grażynka, która jest nauczycielką, zauważa, że gdyby była tu z klasą, nikt by się nie przejmował trawersami, wszyscy polecieliby stromym zboczem prosto w dół. To rzeczywiście jest pokusa, która zawsze przychodzi do głowy, zwłaszcza gdy cel, tak jak teraz, widać jak na dłoni.
Początkowo idzie się łatwo, żółte słupki zaznaczają trawers, który i tak dość wyraźnie wyżłobiony jest w trawie. Z czasem ścieżka staje się mniej wyraźna, gdyby trawa położyła się po deszczu, mogłyby być trudności z podążaniem za szlakiem. W pewnym momencie ścieżka rozwidla się, cieńsza nitka odchodzi w lewo, nieco grubsza w prawo i wchodzi w gęstą i wysoką po szyję trawę i piołun, gdzieniegdzie urozmaicone krzakami pokrzyw. Konsekwentnie przedzieramy się przez tę namiastkę dżungli, mając tylko nadzieję, że wybraliśmy dobrą drogę. Trwa to jakieś pięć minut, więc oczywiście narastają wątpliwości, ale z czasem wreszcie wychodzimy z zarośli.
Idziemy już koło 2 godzin. Monastyr wcale się jednak do nas nie przybliżył, choć cały czas widać go ‘jak na dłoni’. Zaczynamy już przeczuwać, jaka droga nas czeka.
Droga po trawie: nie może być trudna ani męcząca. Teraz ta trawa wiruje nam przed oczami. Jej wielkie rozłożyste kępy, wyglądające jak wybebeszone zwierzę, są dla nas teraz wszystkim. Rozpłaszczają się przed nami, tworząc ścieżkę. Czasem układają się w schodki. Czasem w zjeżdżalnię. Czasem - w niebezpiecznie pochyły i zdradliwy chodnik w poprzek stromego zbocza, po którym idąc czujemy się jakbyśmy szli po gzymsie, w dodatku nie trzymającym poziomu.
Po ponad trzech godzinach żmudnej drogi i przy narastającym zmęczeniu pojawia się w nas obronna postawa ironizująca. Zastanawiamy się, czy skoro taką stromizną schodzimy z góry do monastyru, to czy szlak wprowadzi nas doń bramą główną, czy przez dach i komin. W głowie układam też pozdrowienia dla producenta moich kijków, firmy Fizan, które zamiast ułatwiać mi te ciężkie chwile stają się dodatkowym balastem. Jeden kijek bez przerwy się zsuwa, popsuło się mocowanie. Nie pierwszy raz, obawiałam się, że to się stanie już przed podróżą i interweniowałam u Fizana, na co mi odpowiedział, że widocznie kijek był niewłaściwie używany. Myślę, że raczej był wadliwie wyprodukowany.
Ostatni etap drogi, gdy już zanurzamy się w las tylko początkowo przynosi ulgę i nadzieję, że cel już blisko. Droga znowu niemiłosiernie się dłuży i zaskakuje, gdy nagle każe nam się jeszcze wspinać na dodatkowe wzniesienia. Zmęczenie, otępienie. Woda kończy się w baniakach, zaczynamy wymierzać łyki. Uzmysławiam sobie, że poza małym batonikiem, nie jedliśmy nic od śniadania o 7.30, a jest już po 17-tej. Idziemy przed siebie, z tylko jedną myślą w głowie - żeby już dojść. Nic poza tym nie istnieje. Wszystkie troski nizinne znikają, i tylko kołacze się, żeby już wreszcie pokazał się zza drzew monastyr. Ta myśl aż zadziwia swoją intensywnością w tym momencie. I kolejna, zupełnie absurdalna: że może tam w dole nic na nas nie czeka i po prostu będziemy iść w nieskończoność. Co zabawne, przez chwilę opcja ta wydaje mi się całkiem prawdopodobna. Dzieje się już z nami coś złego. Grażynka ma dobry pomysł, żeby odpocząć. Rzeczywiście, trzeba nabrać sił, coś zjeść, choć widać było, że każdy z nas chce przeć do przodu, żeby jak najszybciej mieć tę drogę już za sobą. Siadamy na stromiźnie, na korzeniach, nie ma tu lepszego miejsca na postój. Każdy zajmuje swój mały prowizoryczny kącik, nie rozmawiamy, nie patrzymy na siebie, wszyscy w ciszy popijamy resztki wody i zjadamy chleb z pasztetem, każdy szybko i łapczywie. Podnosimy się z wielkim trudem, idziemy dalej jeszcze około godziny. Dopiero o 18.30 odsłaniają się przed nami mury monastyru. Nareszcie...

6.10.08

Wejście na Maljowicę

30.07.2008,środa.
Oj, to był długi dzień. W przeciwieństwie do dotychczasowych tras, gdzie zawsze mieliśmy jako takie rozeznanie co do stopnia trudności (albo sami już je częściowo przechodziliśmy, albo mieliśmy relacje z drugiej ręki) dzisiejsza wyprawa była i dużym przedsięwzięciem w sensie odległości i wielką niewiadomą. Cel: Wspiąć się na Maljowicę i zejść do Monastyru Rylskiego. Nasze dzisiejsze aktywa to dobra pogoda i mocno już wyćwiczone nogi i ramiona, no i dużo lżejsze już plecaki. Pasywa to pytania: Którędy dokładnie prowadzi szlak: czy wchodzimy na szczyt Maljowicy, czy omijamy go sąsiednią granią? Ta kwestia nie jest jasna. Stary wyga w schronisku bardzo długo tłumaczy mi coś po bułgarsku, pokazuje na mapie, wychodzi przed schronisko i palcem wędruje po górach – z tego wszystkiego wynika, że Maljowicę raczej zostawiamy po prawej. Tymczasem przewodnik mówi ‘osiągamy najwyższy punkt Maljowicy’, wyraźnie sugerując, że szlak przechodzi szczytem. Drugie pytanie dotyczy zejścia do monastyru. Przez cały pobyt tu słyszeliśmy od różnych podróżników, że zejście to jest koszmarem dla kolan. Przewodnik mówi, że wrażenie jest oszałamiające, zaś przy deszczowej pogodzie jest niebezpiecznie. Całe to zamieszanie wokół zwykłej ścieżki prowadzącej przez porośnięte trawą wzgórza. Jej nie-zwykłość polega na tym, że na przestrzeni 1000 metrów obniża się w dół o 1600 metrów. Łatwo policzyć, że kąt nachylenia to więcej niż 45°. Oczywiście są tam jakieś zakosy, ale… Nie możemy też sobie do końca wyobrazić, jak taka niepozorna ścieżka po trawie może budzić aż takie emocje, i jak w ogóle może stać się w określonych warunkach niebezpieczna.
Z otwartymi pytaniami wyruszamy bardzo wczesnym rankiem, posiliwszy się solidnym śniadaniem. Ni chmury na niebie, słońce wprawia w optymistyczne nastroje, ale to nie przeszkadza, że szczelnie obsmarowaliśmy się filtrami, żeby nie dopadły nas jego promienie. Maljowicę widzimy daleko przed sobą, kierujemy się wprost na nią. Póki co, jej kształt jeszcze odróżnia się od okolicznych szczytów, jej bryła jest obrazem dość namacalnym. Ale w miarę gdy nabieramy wysokości, zanurza się wśród innych podobnych brył, a my otoczeni przez głazy, mniejsze i większe tymczasowe wzniesienia, tracimy ją z oczu, bądź jesteśmy nieświadomi jej widoku. Widoki rzeczywiście przepiękne. Widoczność wspaniała, wymarzona!, więc na kilku planach odsłaniają się przed nami kolejne pasma górskie. Wysokości względne są tu duże, w dole w oddali widzimy doliny, nieco bliżej odsłaniają się przed nami 3-4 jeziora na raz. Od tego wszystkiego kręci mi się w głowie. To uczucie z taką intensywnością nawiedza mnie w górach po raz pierwszy. Staram się nie patrzeć w dół tylko na ścieżkę, żeby nie stracić równowagi. Wspinamy się coraz bardziej stromo w górę, wreszcie wychodzimy na grań. Przez około 20 minut idziemy granią, przedzierając się wśród skałek i zaliczając kolejne mniejsze i większe szczyty. Po obu stronach grani przepaści kilkaset metrów w dół. Obrazy niesamowite, ale nie mogę się nimi do końca rozkoszować, bo bardzo namacalne jest teraz to, że jesteśmy naprawdę bardzo wysoko, a kręcenie się w głowie nie ustaje. Idę małymi kroczkami, nisko na nogach, oczy wlepione w podłoże, żeby tylko się nie potknąć lub bez przyczyny nie stracić równowagi. W tym momencie widzę, że nawet na twarzy Grażynki rysuje się lekkie napięcie i jej łaknienie silniejszych emocji chyba wreszcie zostaje zaspokojone. Mimo to wciąż zagaduje mnie, żeby jej zrobić zdjęcie.
Czy to jest właśnie Maljowica? Na żadnym ze szczytów nie ma tabliczki z nazwą szczytu, więc chyba, tak jak mówił chłopak w schronisku Maljowica jest gdzieś po prawej. Z drugiej strony, przewodnik mówi, że szlak prowadzi na sam szczyt. Niestety, zagadka nierozwiązana dla nas do dziś.
Po 20 minutach dość gwałtownie skalista grań przechodzi w krajobraz trawiasty, stopniowo zbliżamy się do rozgałęzienia. Tu jedynie umocowane na betonowych płytach żółte słupki znaczą trawers odchodzący w lewo w dół. W samym dole widać wetknięty wśród gęstych lasów czerwony monastyr. Nie może to być dalej niż godzina-dwie drogi. Jak mylne okaże się to wrażenie, dowiemy się już za jakiś czas. C.D.N.

3.10.08

Samokow

29.07.2008, wtorek.
Zgodnie z planem zwiedzamy Samokow. Zrywamy się dość wcześnie rano, jemy śniadanie w naszym eleganckim pokoju, pakujemy się, wcześniej jeszcze raz rozkoszujemy się elegancką łazienką z prysznicem i wychodzimy. Plecaki zostawiamy u sympatycznej gospodyni. Wczoraj znaleźliśmy w centrum miasteczka punkt informacji turystycznej. Na drzwiach napisane było, że otwierają o 9.00, więc punkt dziewiąta jesteśmy przed drzwiami. Ale gdzie tam. Zamknięte. Śmiejemy się z naszej nadgorliwości i potulnie siadamy na ławeczce, czekając, aż się zjawi obsługa. Mija dziesięć minut, ale nic się nie dzieje. Podczas gdy Grażynka z tej bezczynności wychodzi już z siebie, my z Tatą, z naszym wrodzonym flegmatyzmem, i bez cienia znudzenia, gapimy się na przechodniów spieszących do pracy i budzące się do życia miasteczko. Doprawdy zabawne są różnice temperamentów. W końcu wybieram się do budki obok naszego punktu, by spytać, czy przypadkiem nie wiedzą, kiedy ten pan, albo ta pani, obok otwiera. I oczywiście, że wiedzą, ta pani będzie o 10.00 - odpowiadają takim tonem, jakby tabliczka na drzwiach, którą widzieliśmy, miała to potwierdzać. A zatem zmiana planów, bez porady turystycznej udajemy się na zwiedzanie meczetu. Który jest przepiękny. Zbudowany i wykończony za panowania tureckiego przez lokalnych artystów bułgarskich. Jest nieczynny, obecnie jest tu jedynie muzeum, zaletą czego, że nie trzeba zostawiać przed wejściem butów. Cennik przy kasie biletowej mówi, że krótka informacja o tym miejscu kosztuje 1 lewa, zaś dłuższy wykład 5 lewa. Gdy sympatyczna kasjerka zapowiada, że opowie nam trochę o meczecie, pytam ją tylko czy za 1 czy za 5 lewa - nie po to by sobie z niej zadrwić, lecz dlatego, że 5 lewa to dla nas w tym momencie spora kwota. Uśmiecha się i odpowiada, że opowie za darmo. Po zwiedzaniu meczetu ponownie uderzamy do drzwi informacji turystycznej, tym razem są otwarte. Pani, choć bardzo gościnna, sprawia jednak wrażenie, jakby udzielanie informacji było jej drugim zajęciem, po podgryzaniu na boku ciasteczek i przeglądaniu gazetek. Bardziej niż nasze pytania interesuje ją też to, skąd jesteśmy i jak się żyje w Polsce. Ale udaje nam się wydrzeć jej z rąk kilka mapek i folderów, które będą naszymi przewodnikami. Zaczynamy od muzeum-kaszty żydowskiego rodu Arie, pochodzącego z XIX wieku. W miejscowości tej w ubiegłych stuleciach była dość liczna i ciesząca się wysoką pozycją społeczną mniejszość żydowska. W kaszcie mieszają się tradycje bułgarska, turecka i żydowska. Można tu znaleźć zarówno pomieszczenia do rytualnych kąpieli typowe dla judaizmu, charakterystyczne lokalne bułgarskie wzory rzeźbione na drewnianych stropach, jak i sale przeznaczone do picia kawy, w tureckim stylu. Dom wielokulturowy, tak jak i całe miasteczko, dawno temu. Po muzeum oprowadza nas kustoszka mówiąca tylko po bułgarsku. Nie mamy wyjścia, łączymy siły, by zrozumieć jak najwięcej z tego, co opowiada. Trafia do nas jakieś 40%, resztę doczytujemy z ulotki po angielsku.
Żeński monastyr na drugim końcu miasteczka. Cisza, spokój, o jakim każdy marzy. Sześć kobiet w wieku powyżej sześćdziesiątki mieszka tu, modli się, dba o kwiatki, spaceruje po ogrodzie. Raj. Pracownica sklepiku z dewocjonaliami przyjechała tu na zasłużoną emeryturę. Po tym jak trzydzieści lat przepracowała w handlu, w Sofii. Parę uliczek dalej wielka cerkiew, piękna, w błękitnej ceramice i malowidłach, kilka razy spalona i odbudowana, jakiś kawałek muru pamięta nawet koniec XVII wieku. Siadamy w mechanie naprzeciwko cerkwi. Środek dnia, słońce operuje niemiłosiernie, jesteśmy już trochę zmęczeni i głodni. W mechanie przypatruje nam się z sąsiedniego stolika jakiś człowiek, podejrzewamy że Polak. Wreszcie podnosi się, zbliża do nas i pyta po bułgarsku, czy jesteśmy z Polski. Ach, to świetnie, bo on ma przyjaciół w Czechach i zna czeski. (?!) I zaczyna rozmawiać z nami po czesku. Rzeczywiście, okazuje się, że komunikacja polsko-czeska, w porównaniu do bułgarsko-polskiej, staje się gładka, stuprocentowa. A pamiętam, jak parę lat temu spotkaliśmy w Tatrach słowackich pewnego Czecha. Wtedy ni w ząb nie rozumieliśmy, co do nas mówi.

Na 17-tą dojeżdżamy busem do kompleksu Maljowica. Stąd 1 g. pieszo do schroniska Maljowica. W schronisku znajdujemy stoły do ping-ponga. Rozgrywamy z Grażynką kilka meczy, potem dołącza Tata. Okazuje się, że ma umiejętność gry w genach. Choć nigdy nie miał rakietki w rękach, już po dziesięciu minutach ładnie i szybko nią wymachuje, czasem nawet podkręcając piłeczkę.

2.10.08

Sandanski nie do (P)oznania

28.07.2008, poniedziałek.
Schodzimy niebieskim szlakiem od schroniska Begowica do schroniska Jane Sandanski. Szlak przecina drogę pnącą się serpentynami, często go gubimy. Schodzimy stromo i ślisko po leśnym runie i korzeniach drzew. Po1,5 godz. docieramy do celu. Jesteśmy w okolicach schr. J. Sandanski, wiele tu zabudowań, budują się nowe dacze tych, których na nie w Bułgarii stać. Stąd mamy 20 km do miasta Sandanski. Zagadujemy strażnika Parku, mówi nam, że autobus będzie dopiero o 18-tej, ale zamawia nam taksówkę – 18 lewa do samego miasteczka. Przeprawa na nogach dwadzieścia km po asfalcie nie osłonionym cieniem byłaby zbyt wyczerpująca i mało atrakcyjna. Docieramy do Sandanskiego. Nie możemy się nadziwić, jak bardzo zmieniło się to miasto odkąd byliśmy tu 2 lata temu. Przed dworcem autobusowym wyrósł wielki hipermarket Billa, a tym samym zlikwidował małe kafejki, w których siedzieliśmy czekając na autobus. Autobus do Samokowa mamy za 1,5 godz., więc idziemy na bazar z warzywami i owocami. Prowadzi tam ulica, wzdłuż której sprzedawcy wystawiają swoje produkty: mnóstwo gatunków wspaniale aromatycznych papryk i pomidorów, arbuzów i melonów, cebuli, winogron, domowej roboty serów. Kupujemy sobie winogrona, pytam sprzedawcę, czy to winogrona bułgarskie, na co on odpowiada zdziwiony, że jego! winogrona. Do torby wędrują też jabłka, pomidory malinowe, cebula, świeżo suszona czubrica, melon i brzoskwinie, czyli wszystko to, za czym człowiek żyjący przez kilka dni o chlebie i suszonej kiełbasie najbardziej tęskni. Próbujemy sera owczego, ale dla Taty i Grażynki jest za mało słony. Mnie tam odpowiada, jestem fanką wszelkich nabiałów, ale rzeczywiście, nigdy nie wiadomo jak zareagowałby na taki dopływ świeżości żołądek. Obok bazaru wpadamy też na banice, które popijamy piwem w barze na głównym deptaku. Wracamy na dworzec – tu spotykamy Petara- szefa całego obiektu, który 2 lata temu zawiózł nas swoim samochodem do Popina Luka. Poznaje nas, choć ma początkowo z tym pewne kłopoty. My go natomiast pamiętamy świetnie, został uwieczniony zarówno na naszych zdjęciach jak i w dzienniku podróży. Po 2,5 godz. jazdy dojeżdżamy do miasta Samokow. Przepięknie. Meczet, sypiące się dziewiętnastowieczne kamieniczki. Chcemy tu zostać z Tatą na jutro i dokładnie wszystko pozwiedzać. Grażynce zależy bardziej na górach. Wybieramy kompromis – rano i po południu zwiedzanie, wieczorem przemieszczamy się już do schroniska w górach. A jak zdobyliśmy w Samokowie nocleg? Spytaliśmy mężczyznę grającego w karty z kolegami w swoim ogródku, a on nas zaprowadził 100 m przez ulicę do sklepu, którego pracownice prowadziły też pensjonat. Dostaliśmy luksusowy pokój 3 osobowy, całość za 30 lewa, z piękną nową łazienką i kafelkami.

1.10.08

Ponowne spotkanie z Mitią

27.07.2008, niedziela.
Na śniadanie zjadamy pyszne racuchy, wielkie i gorące, prosto z pieca, z pyszną jagodową konfiturą. Już o 4 nad ranem czuć było z kuchni smakowite zapachy, gospodarze schroniska wstali wcześniej żeby przygotować sycący posiłek dla wędrowców. Wypytujemy o początkowy odcinek drogi, szlakiem żółtym do rozwidlenia. Boimy się, że może to być trudny kawałek grani i z plecakiem nie damy rady przejść. Okazuje się jednak, że jest dość prosty- idziemy. W pewnym momencie, na odcinku po wielkich białych głazach gubimy szlak. Takie głazy potrafią być zdradliwe. Nigdy nie wiadomo, czy ścieżka, która przez nie wiedzie, została rzeczywiście ułożona, czy jest tylko halucynacją. Dopóki trzyma się człowiek szlaku sprawa zawsze wydaje się łatwa. Ale czasem wystarczy na chwilę jedynie stracić koncentrację, spojrzeć w inną stronę, by droga przez głazy stała się nagle jedynie gruzowiskiem wielkich białych kamieni, pośród których nie widać żadnych śladów poprzednich wędrowców. Rozłączamy się więc na chwilę i bez plecaków szukamy następnego żółtego oznaczenia drogi. Jedna osoba wraca do ostatniego widzianego znaku, żeby go pilnować. Trwa to wszystko jakiś czas, ale nie można w takich sytuacjach ryzykować.
Trochę po skałkach, wąskich lejach przedzieramy się dalej do przodu. Następnie już niebieskim szlakiem, ścieżką w dół. Na dużych obszarach teren jest bardzo podmokły. Docieramy do stada pasących się krów, pilnowanych przez psy pasterskie. Te są najwyraźniej spragnione towarzystwa, a jednocześnie dobrze już obeznane w biznesie, wiedzą, czego się można spodziewać po turystach, jeśli zamiast ich obszczekiwać okaże się im trochę sympatii. Mały szczeniaczek nie chce nas puścić, wymusza kolejne pieszczoty, liczy też na coś do jedzenia, ale nie jesteśmy tacy naiwni. Idąca za nami bułgarska grupa niestety się taka okazuje, bo wieczorem docierają do naszego schroniska, Begowica (dawniej Kamenica), z małą puchatą niespodzianką. Niewiele też się przejmują faktem, że pasterski szczeniak opuścił swoich panów i powędrował z nimi w doliny. Nie wiemy, co się potem dokładnie z nim stało, mam nadzieje, że na drugi dzień ktoś go w schronisku przynajmniej nakarmił.
Szef Begowicy, wysoki, przystojny, siwy i nieco starszy pan od razu nas rozpoznaje. Byliśmy tu 2 lata temu. Gdy zamawiamy kiufte, szopskie i czuszki (nadziewane ryżem papryki z grilla) i wino (domowej roboty), ugaszcza nas dodatkowym dzbankiem wina. Można tu dostać pokój z łazienką, 15 l./os. Rozpoznaję pościel i zasłonki w ładną drobną niebieską kratkę. W sali jadalnej nagle znajoma twarz – to Mitia – z którym 2 lata temu spędziliśmy bardzo przyjemne popołudnie z rakiją w spano Pole. Siada z nami, pijemy wino, choć popołudnie jest jeszcze młode. Tym razem przybył tu z ekipą 12-osobową, wśród nich kilkunastoletni bratanek, który też był dwa lata temu i deklaruje, że też nas pamięta. Rozmawiamy, wspominamy i z rozrzewnieniem kontemplujemy ponowne miłe spotkanie. Tata przypomina im, że wnieśli do Spano Pole produkty na sałatkę szopską i rakiję zamknięte w plastikowym baniaku. Zdjęcie owych zamieścił na stronie Bulgaricusa, za co dostał nagrodę. Mitia przytomnie reaguje, ze w takim razie połowa koszulki-nagrody należy się jemu. Mówi też, że często pytają go, jak udało mu się włożyć pomidory i ogórki do baniaka, na co ma już przygotowaną odpowiedź – że wkłada je jak są jeszcze bardzo małe. Mitia jest wielkim fanem Wysockiego, dlatego i tym razem długo o nim opowiada. Ma wielką kolekcję jego utworów w plikach w komputerze, miał je Tacie wysłać już 2 lata temu, teraz obiecuje że już na pewno. Gdy już więcej wina się polało Mitia opowiada o bułgarskiej historii…

29.9.08

Powietrze rzednie, głowa pracuje

26.07.2008, sobota.
Przed snem biorę dwie aspiryny, na wszelki wypadek. Od oddychania zimnym powietrzem wysoko w górach drapie mnie w gardle, trochę się też wyziębiłam. Noc zapowiada się zimna, wszyscy trochę się trzęsiemy. Chowamy się, solidnie poubierani, do śpiworów, przykrywamy kocami. W nocy budzi mnie jednak zimno, które dociera do wnętrza śpiwora przez otwór na twarz. Zarzucam na głowę kurtkę. Przy okazji przewracam się na drugi bok – jest to skomplikowana operacja, trzeba to zrobić tak, by różne warstwy, w które się opatuliłam nie zsunęły się z łóżka. Wyjmuję też zatyczkę z jednego ucha i przekładam do drugiego, tego, na którym nie będę leżeć. O 6-tej rano okazuje się, że jesteśmy w chmurach, w dodatku leje. Śpimy więc dalej i wstajemy o 8-mej. Tym razem na niebie są już przejaśnienia. Jednak i tak szykujemy się już na dzień odpoczynku, ewentualnie zejdziemy do Banska na obiad ( 2 godziny w dół i 3 z powrotem drogą). Po śniadaniu i kawie niebo kusi jednak coraz większymi połaciami błękitu, żeby iść w górę. Wypytujemy jeszcze w schronisku o wiadomości na temat pogody. Bułgarski przewodnik z małą grupką mówi, że możemy iść z nimi, idą w tym samym kierunku. Dzisiejsza droga to według naszych kalkulacji ponad 3 godz., czyli z plecakami może być około 6-ciu. Cały czas prowadzi wysoko w góry aż do schronu Tewno Ezero 2512 m, więc gdybyśmy wpadli w złą pogodę, nie będzie odwrotu. To, że możemy podłączyć się do grupy dodaje nam otuchy, wyruszamy. Szybko jednak okazuje się, że z ciężkimi plecakami na grzbietach nie nadążamy za skaczącymi po kamieniach jak sarenki młodymi Bułgarkami, które nie muszą nic dźwigać. Idziemy swoim tempem. Już po pół godziny czuję duże zmęczenie, lekko kręci mi się w głowie. Stajemy więc na parę minut, by napić się wody i posilić jakimś batonem. (Do bidonu z wodą wrzuciliśmy dwie pastylki Plusz-Activ, dobry patent na długą drogę). Za jakiś czas do polany, na której się zatrzymaliśmy, docierają 3 konie objuczone ciężkimi skrzyniami i beczkami, wypełnionymi prowiantem dla schroniska, a z nimi dwóch górali. Zapewne zmierzają w stronę schronu Tewno. Ruszamy za nimi, okazuje się, że mamy mniej więcej podobne tempo – my też jesteśmy objuczeni ciężkim bagażem. Przy takich silnych zwierzętach musi być bezpiecznie. Gdy jednak droga zaczyna się ostro wznosić, konie mają nad nami przewagę w walce z wysokością. Ale zależy nam, żeby nie stracić do nich odległości, więc – ponieważ idę pierwsza – narzucam szybkie tempo. Przez ponad pół godziny idziemy stromizną, która waha się między 15 a 30 stopni kąta nachylenia. Z ciężkim 20 kg plecakiem i szybkim tempem szybko spalam zapasy ze śniadania i postoju. Ale jestem zaparta jak nigdy, ciągnę żwawo w górę, głośno oddychając ustami. W pewnym momencie zaczynam już iść automatycznie, świadomość, z jej wszystkimi wahaniami i problemami z motywacją, wyłącza się, a silne, zdeterminowane mięśnie nóg i płuca ciągną do przodu. Siła, jaką w sobie w tym momencie odkrywam, daje mi dużo satysfakcji. W głowie kwitnie wielka i odkrywcza myśl (typowa aktywność umysłu w czasie długiej wędrówki w rozrzedzonym powietrzu), że być silnym i wielkim może być jakimś sposobem na osiągnięcie szczęścia i że może warto właśnie na tym skupić się w życiu. Wychodzimy na małą kotlinę, gdzie teren jest już równy. Górale mówią, żebyśmy szli dalej niebieskim szlakiem, oni zaś odbijają w lewo, nie wiemy dokąd. Ruszamy dalej sami, ale już po kilku minutach, okazuje się, że musimy uzupełnić intensywnie zużytą przed chwilą energię, czyli odpocząć. Przysiadamy na kamieniach na parę minut, a gdy ruszamy, znowu dochodzą nasi towarzysze podróży. Zauważamy jednak, że skrzynie już są puste. Pokazuję na nie i pytam: A te... astawili? Na co mężczyźni kiwają że tak i pytają czy chcemy wrzucić na konie swoje plecaki. Hoho! Jasne że chcemy! Zrzucamy z siebie kilogramy, które przybijają nas do ziemi i rzucamy na jednego z koni. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co biedaczek musi myśleć o nowych 60 kg, które teraz dźwiga. Bez plecaków czujemy się jakby nagle przestała działać grawitacja. Teraz nie suniemy, ale niemalże fruniemy po szlaku. Przed nami zaś dzielnie kroczą po górskich ścieżkach konie i wytyczają dalszą drogę. Wejście na przełęcz jest bardzo strome, wchodzi się kamienistymi zakosami. Z plecakiem byłoby to niezmiernie męczące, szczęście że, niczym himalaiści, mamy teraz swoich Szerpów. Dochodzimy do przełęczy, stąd wpierw ścieżką nieco w dół a potem po równym dochodzi się w 20 – 30 minut do schronu Tewno (inaczej obliczaliśmy na podstawie przewodnika) położonego nad jeziorem Tewno.
Jesteśmy w rozłożystej kotlinie otoczonej przez wierzchołki gór, z których część jest pokryta wieczną zmarzliną. Widać stąd jak na wyciągnięcie ręki: Momin Wrych, Kralew Dwor , Małką Kamenicę, Kameniszką Kuklę, Kamenicę. Schron Tewno jest mały, ale niezmierne przytulny, zadbany, czysty. Panuje tu prawdziwie górska atmosfera: dziwna i tajemnicza mieszanina odpoczynku, relaksu, ale jednocześnie jakiejś powagi, koncentracji i wyczekiwania. Oprócz głównego budynku – na dole kuchnia i sala, na górze sypialnia na 30 osób (na każdego przypada nie więcej niż 1m kw.) – są też namioty i jeden bungalow – a w nim haftowane żółte poduszeczki i wszystko miniaturowych rozmiarów jak w domku dla krasnoludków. Wybieramy spanie w dużej sali na poddaszu, boimy się zimna w małym domeczku. Podłogi schronu wysłane są dywanami, przed wejściem zostawia się buty na szafce przy drzwiach. Przy dwóch dużych stołach spędzamy resztę dnia. Od 22.30 jest cisza nocna.
Zanim jednak zapadnie, wieczór upaja się opowieściami o przebytych szlakach przybyszy z najróżniejszych stron świata, głośnym śmiechem i zabawą, wznoszonymi toastami, pozdrowieniami, i, czego nie może zabraknąć, deklaracjami międzynarodowej przyjaźni. Występują m.in.: Samotnie podróżujący Niemiec o twarzy św. Franciszka, inżynier. Młode belgijskie małżeństwo: on – niedoszły filozof (nie skończył studiów jak wnioskuję głównie z lenistwa), szef kuchni, a teraz ceniony w Brukseli hudraulik, konkurencja dla robotnika z Polski; wielka grupa Serbów: okulary, dostojne i inteligentne twarze, znają języki; na inne narody słowiańskie, a może jedynie południowo-słowiańskie, zdają się patrzeć z pewnym poczuciem wyższości; tajemniczy to naród.


26.9.08

Suchą stopą do Demianicy

25.07.2008. piątek
Droga ze schroniska Wichren do schroniska Demianica jest przepiękna widokowo przy dobrej pogodzie. Szliśmy nią 2 i 3 lata temu, ale gęste chmury, mgła i wreszcie burza zakłóciły nam podziwianie widoków. O 6 rano niebo jest częściowo zachmurzone, prognozy zapowiadały na dziś „przejaśnienia”. To bardzo ciekawy sposób podawania informacji o stanie rzeczy, widzenie szklanki do połowy pełnej a nie pustej. Wyruszyliśmy więc pełni dobrych myśli, że dojdziemy do celu suchą stopą. Wyjście na szlak ze schroniska nie sprawia nam problemu, zbadaliśmy go rok temu. Obchodzimy budkę z kawiarnią i zaraz widać mostek, przez który przechodzimy i już jesteśmy na szlaku. Robimy sobie krótką sesję zdjęciową z górami w tle. Po ok. 2 godzinach jesteśmy na rozwidleniu szlaków czerwonego i zielonego. Krótki postój na drugie śniadanie, i nagle słyszymy znajomy głos – Tomek z Małgosią wracają z przełęczy Winiarska Porta. Małgosi typ urody – blondynka, duże błyszczące oczy i szeroki wyraźny uśmiech – to ideał urody Taty. Robimy sobie wszyscy jeszcze jedno pamiątkowe zdjęcie na tle znaku wskazującego rozwidlenie szlaków i jeszcze raz żegnamy się, życząc sobie szerokiej drogi. Wspinamy się na przełęcz, wraz z wysokością zagęszcza się też mgła, wzmaga wiatr. Niebo całe w szarych chmurach, gdzieniegdzie rzeczywiście zdarzają się przejaśnienia. Udaje nam się załapać na ładne widoki na Wichren, Hwojnati Wrych i Graniten. Podejście na przełęcz jest dość ciężkie, bo strome, w dodatku dziś idziemy z całym dobytkiem na plecach. Z każdym zakosem wydaje się nam, że już za chwilę dojdziemy na przełęcz, ale za jednym wzniesieniem odkrywa się następne i następne. Wreszcie jednak dochodzimy, na przełęczy wieje lodowaty wiatr, nacierają chmury. Robimy szybko zdjęcia, zrzucamy z siebie na chwilę plecaki, żeby plecy odpoczęły, i zaraz potem ruszamy dalej bo jest tu zimno. Za przełęczą idziemy jeszcze jakiś czas granią, a potem już, dosyć stromo, w dół. Po drodze mamy piękne widoki na Jeziora Bynderiszkie w dole, a jakiś czas później przechodzimy obok jez. Górnego i Rybnego. Tu jakiś turysta stoi z wędką, mówi jednak, że nie biorą. Okolica jest tu przepiękna, jakby jakiś tajemniczy mikroświat odcięty od cywilizacji. Jeziora, potoki snujące się meandrami między soczysto zielonym mchem i trawą. Kosodrzewina , limby (5 igieł z jednego krótkopędu), bogactwo górskich odmian kwiatów. W powietrzu mieszają się aromaty ziół. Z niebieskich kwiatuszków rosnących tu w górach można przyrządzić pyszny czaj. Do Demianicy dochodzimy suchutką stopą przed 16-tą. Szlak jest bardzo dobrze oznakowany. Nasze kochane schronisko. W sali jadalnej czysto, ani jednej muchy, co się od razu rzuca w oczy po pobycie w Wichren, gdzie chmary much natrętnie usiłowały towarzyszyć turystom przy każdym posiłku. Dostajemy domek z kilkoma piętrowymi łóżkami. Idziemy na piwo i kolację. W TV włączony jest program Fołkłor, gdzie non stop lecą teledyski z bałkańską muzyką ludową. Większość teledysków to niskobudżetowe produkcje, gdzie przed nieruchomą kamerą członkowie zespołu odtwarzają tradycyjne układy taneczne, ale naprawdę przyjemnie na to popatrzeć i posłuchać. Obsługa tutaj ma opanowany język angielski. Młode dziewczyny słuchają włoskiej klasyki z lat 60-tych, chłopak właśnie przyniósł gitarę.


25.9.08

Wichren zdobyty! (przynajmniej przez niektórych)

24.07.2008, czwartek.
Dziś mija termin przydatności białego chleba, od jutra pieczywo, z którym zostaniemy, będzie zdatne do spożycia aż do grudnia. To już zupełnie inna perspektywa, z takim pieczywem człowiek zapewne czuje się dalej od domu.
Tata wstaje pierwszy, po chwili przynosi wiadomość, że można iść. Wstajemy więc i zaczynamy pakowanie. Choć niebo jest w połowie błękitne, a tylko w połowie przykryte czapą chmur, przewidujemy, że raczej uda nam się dojść aż do szczytu. Pogoda jednak wciąż okazuje się naszym wrogiem. Pierwsza połowa drogi mija bardzo przyjemnie, słońce podtrzymuje w nas optymizm i wiarę, że zdobędziemy szczyt. Gdy osiągamy jednak wysokość około 2500 m n.p.m. pogoda szybko się załamuje, zagęszczają się szare chmury, robi się wietrznie, zimno, coraz wilgotniej. Mnożą się wątpliwości, co się kryje za pasmem gór, które przysłania nam przecież widok na drugą połowę sklepienia. Zamiast zdecydowanie przeć do przodu staramy się jak zwykle racjonalnie rachować i osądzać sytuację i nasze szanse dotarcia bezpiecznie na szczyt i, o czym nie można zapominać w kalkulacjach, zejścia bezpiecznie na dół do schroniska. Jednak nasza sceptyczna postawa jest diametralnie inna od hartu ducha Grażynki. Grażynka jest nieustraszona, deszcz i burza są jej niestraszne (chwała jej za ten optymizm, nie raz nam pomógł!), chce iść dalej. Jesteśmy naprawdę rozdarci. Oczami wyobraźni widzę już rozczarowanie Grażynki po powrocie do schroniska bez osiągniętego celu. Z drugiej strony, nie wiem, czy umiem wykrzesać w sobie tyle odwagi, żeby w tak ponurą pogodę pchać się na górę, i celowo wydłużać pobyt wysoko w górach podczas gdy już teraz sytuacja wcale nie przedstawia się ciekawie. Wszystko rozwiązało się ostatecznie tak, że każdy był zadowolony, choć rozwiązanie to do tej pory wydaje mi się dość kontrowersyjne. Otóż spotykamy na drodze dużą grupę francuską z bułgarską przewodniczką, która jest zdecydowana iść w górę. Grażynka na szczęście jest osobą bardzo towarzyską i otwartą, pyta, czy może się do nich dołączyć i w ten sposób rozdzielamy się. Grażynka idzie na swój wymarzony szczyt, my bezpiecznie schodzimy na dół,. Mam jednak cały czas wątpliwości, czy powinniśmy się byli rozłączać, jakoś źle mi to leży na sercu. Ale, jak później w zasadzie słusznie zauważa Wojtek, każdy odpowiada za siebie, każdy podejmuje decyzje na własny rachunek.
Grażynka weszła na Wichren i dotarła bezpiecznie do schroniska parę godzin po nas. Wróciła bardzo zadowolona, szczęśliwa, spełniona, a my, choć oczywiście trochę zazdrośni, to jednak przede wszystkim bardzo dumni z naszej dzielnej bohaterki. Można też ująć sprawę w ten sposób: ona jako lider naszej grupy zaatakowała ostatni odcinek naszej wspólnej wyprawy, my ją tam doprowadziliśmy, założyliśmy obóz… Na górze wcale nie było łatwo, jak opowiadała. Z zimna nie czuła rąk, gęste chmury ograniczały widoczność, wiał bardzo silny wiatr, a powietrze zagęszczone było szronem, jakby zmielonym gradem, który oblepiał całe ciało. Bez ciepłego swetra, kurtki, peleryny i rękawiczek nie ma się tam w ogóle co pojawiać (no, ale kto chodzi w góry bez takiego ekwipunku). Warunki tylko dla prawdziwie wytrwałych.

24.9.08

Zjawy we mgle

23.07.2008, środa.
W nocy nad naszym schroniskiem przetoczyło się ok. pięciu burz. Rano byliśmy wciąż w chmurach, powietrze na zewnątrz było wilgotne i gęste, widoczność w białej mgle jedynie na 2-3 metry. Postanowiliśmy realizować ułożony wczoraj plan B. Zjeżdżamy w dół do Kresnej, przemieszczamy się do Banska i tam wjeżdżamy do schroniska Wichren, 100 m wyżej niż Warbite i w środku gór. Tam będziemy robić dokładnie to samo co tutaj, obserwować niebo, czekać. Tyle że bliżej gór. Pracownik schroniska chce nas zawieźć do Kresnej za 30 lewa. Postanawiamy się jednak skontaktować z poznanym wczoraj dyrektorem Pirinu. Po chwili Tata wraca do pokoju z wiadomością, że Iwan, dyrektor, za chwilę po nas przyjedzie. Zastanawiamy się z Grażynką długo czy to żart, jak to, tak po prostu przyjedzie po nas? Ale rzeczywiście za jakiś czas zjawia się dyrektor! Prosi jeszcze tylko, żebyśmy poczekali z godzinę, ma w okolicy do dokończenia pracę, poprawiają oznaczenia szlaków, a potem zawiezie nas na dół.
Jest koło południa, okolice Warbite wciąż spowija mgła, na zmianę zagęszczają się i rozmywają nad nami chmury. Siadamy przed bungalowem który jest siedzibą dyrekcji Parku Narodowego i czekamy. Nie ma mowy o nudzie, zniecierpliwieniu, wydarzenia same do nas przychodzą. Nagle zza mgły wyłania się biały wan, młoda dziewczyna na przednim siedzeniu szeroko uśmiecha się w naszą stronę. Samochód się zatrzymuje, dziewczyna wysiada i … wyraźnie zmierza w naszą stronę, wciąż się szeroko uśmiechając. Ach, to nie do nas, nie do mnie z Grażynką w każdym razie, to do Taty. Podchodzi blisko i pyta, czy tu wolne, po czym siada w odległości niecałych 3 cm od niego. Zagaduje, twarz jej promienieje, oczy błyszczą, wpatruje się bacznie w Tatę, a gdy ten odpowiada, połyka łapczywie każde słowo. Jak Boga kocham, miłość od pierwszego wejrzenia!, tracimy orientację, co jest grane? Co to za postać? Czy to jakaś leśna nimfa? Skąd się tu wzięła? Czy jest prawdziwa czy tylko nam się wydaje, że się tu zjawiła? Mgła się zagęszcza, dziewczyna wraca do wanu, znika we mgle.
Powietrze znowu lekko rzednieje. Podjeżdża Łada taksi. Michaił ma 65 lat, dwóch synów. Pracował kilka lat w Iraku, Jemenie, Izraelu. Ceni Polaków za naszą waleczność, zna polskie miasta, Popiełuszkę, Wałęsę, Jaruzelskiego. Po 10 minutach rozmowy wraca na chwilę do samochodu by przynieść słoiczek rakiji, domaszniej oczywiście. Nie przyjmie odmowy, musimy wszyscy wypić za nową przyjaźń. Polana zachodzi mgłą.
Zjawia się w końcu i sam Iwan, dyrektor, zwozi nas do Kresnej. Prosi, żeby nie wspominać o żadnej zapłacie, opieka nad turystami należy do jego obowiązków. Opieka nad turystami? Czujemy się jakbyśmy należeli do arystokratycznej międzynarodówki i właśnie byli przyjmowani gdzieś w Persji w pałacu! Ponieważ do autobusu z Kresnej w kierunku Banska jest jeszcze godzina, Iwan zawozi nas do przyjemnej knajpki, gdzie wspólnie zjadamy szopskie, kiufte i kebabcze. Po tym wszystkim Iwan odwozi nas jeszcze na przystanek. Żegna się i każe dzwonić jak tylko będziemy go potrzebować. Wciąż szczypiemy się, czy to wszystko dzieje się naprawdę.

W schronisku Wichren panuje prawdziwie górska atmosfera. Spotykamy wielu Polaków – Tomka i Małgosię, pracują w Mazurkas Travel, dwóch chłopaków z Krakowa i przebój roku– dwójka młodych studentów z Nowego Sącza, którzy poprzednią noc spędzili wysoko w górach w namiocie wśród burzy, wichury i gradu. Koło 22-giej idziemy spać z nadzieją, że gdy wstaniemy rano pogoda będzie w sam raz żeby iść na Wichren. Nie dostajemy żadnych sms-ów poza tymi od Vivatel, Telecom itd. Tylko oni się o nas troszczą.


Pierwsze grzmoty

22.07.2008, wtorek.
Wstajemy o 6.00, zjadamy śniadanie, na prymusie gotujemy kawę, popijamy, pakujemy nasze niemiłosiernie ciężkie plecaki i ruszamy w drogę. Chcemy dziś dojść do Warbite (tak mówią miejscowi, choć przewodnik fonetycznie podaje ‘Wyrbite’) 1025 m n.p.m. Po ok. godzinie marszu w coraz większym słońcu udaje nam się zatrzymać samochód terenowy – dwóch sympatycznych mężczyzn jadących do pracy przy instalacji elektrycznej, od razu dają znak, żebyśmy wrzucali plecaki i wsiadali. Pytają skąd jesteśmy, jeden z nich rozumie po polsku, mówi też po rosyjsku, a nawet po grecku, pracował w Grecji przez pięć lat. Pytają jak zwykle jak żyje się w Polsce, ile wynosi średnia pensja. Mówią, że w Bułgarii to ok. 150 euro. Droga, którą jedziemy kręci się serpentynami między przepaściami raz z jednej raz z drugiej strony. Przewodnik mówi, że powinniśmy iść tędy 3,5 godz., wydaje się jednak , że marsz trwałby znacznie dłużej. W pewnym momencie samochód na wąskiej drodze nagle hamuje, jakby w ostatniej chwili unikając zderzenia ze zjeżdżającym z naprzeciwka samochodem osobowym. Gdyby nie jego refleks, albo nasz terenowiec, albo ten osobowy stoczyłby się w przepaść. Za jakiś czas mijamy się jeszcze z ciężarówką, ale kierowca jest wprawiony w jeździe tą drogą, łatwo radzi sobie z manewrami. Cały czas towarzyszy nam żółty szlak. Docieramy na miejsce już ok. 10-tej. Chcemy wysłać do Polski sms-a, że jesteśmy już na miejscu, ale zdajemy sobie sprawę, że jest tam dopiero 9-ta i niektórzy mogą jeszcze spać. Zjadamy drugie śniadanie, starając się jak najszybciej odchudzić nasze zapasy, gdyż jak się okazało plecaki są trochę za ciężkie. Prognozy pogody zapowiadały na nasze nieszczęście deszcze i burze na najbliższych kilka dni. Od początku zakładaliśmy więc, że będziemy szli tak wysoko w góry, jak się da, a dalej będziemy wyczekiwać w bezpiecznym miejscu i obserwować niebo. Dziś tymczasem niebo jest błękitne, świeci słońce. Zastanawiamy się, czy od razu nie zrobić jutrzejszej 5-cio godz. wyprawy do schroniska Sinanica. Decydujemy jednak, że zostawimy tu plecaki i tylko pójdziemy w kierunku Sinanicy, żeby się przejść i zbadać szlak na jutro. W drodze mija nas biały samochód terenowy z napisem Narodowy Park Pirin. Zatrzymuje się, gdy nas widzi i wysiada dwóch mężczyzn. Jeden z nich przedstawia się jako dyrektor Parku, ten drugi to jego zastępca. Wypytują nas, dokąd idziemy, wyciągają mapy, pokazują trasy. Proponują nam nawet podwózkę jutro rano w kierunku Sinanicy. Okazuje się, że z Warbite do Sinanicy szlak jest znakowany na brązowo, a nie jak podaje przewodnik dopiero od miejsca Peszterata czerwony. Na koniec wymieniamy się numerami telefonów i każą nam dzwonić gdyby były jakiekolwiek problemy. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem ich gościnności i kultury. Po ok. 1.30 godz. marszu przed siebie decydujemy się wracać, niebo zaczyna się chmurzyć, za grzbietem gór słychać też już pierwsze grzmoty, więc odwrót i szybkim krokiem wracamy. W połowie drogi niestety dopada nas to, co chyba już dla nas jest nieuniknione, na głowach czujemy pierwsze krople deszczu, a nad głową coraz głośniejsze grzmoty. Gdy sytuacja staje się już dość wyraźna, tzn. burza szaleje tuż nad nami, i gdy widzimy, że nie mamy z nią szans, staramy się bezpiecznie przeczekać ją stając w miejscu. Zostawiamy kijki i jeden plecak, który wzięliśmy, pod drzewem, a sami w pelerynach stajemy pod drzewami kilka metrów dalej. Po 15-tu min. silnego deszczu, grzmotów i momentami gradu wielkości grochu niebo zaczyna się przejaśniać – przetrwaliśmy pierwszą tego roku burzę. Niestety, jak się później okazało, nie przetrwał jej mój telefon komórkowy. Wróciliśmy do obiektu ok. 17-tej. Jak tylko dotarliśmy pod dach, zaczęły nadciągać kolejne ciężkie chmury i rozpętała się kolejna burza, i jeszcze kolejna. Jutro jest wielką niewiadomą. Sinanica jest chyba póki co odległym marzeniem.

22.9.08

Zaczęło się - bułgarskie góry 2008


20.07.2008, niedziela
Podróż z Warszawy do Sofii autobusem firmy Touring mija bez przeszkód, autobus jest do połowy pusty, więc każdy z naszej tegorocznej ekipy – Tata (Zdzicho), Grażynka i ja ma luksusowe podwójne miejsce. W podróży udaje mi się zastosować starą strategię – spać ile się da i wyrobić zapasy snu na później ( i opłaciło się to już pierwszej nocy w Bułgarii gdy spokojny sen uniemożliwiało mi kukanie kukułki, wycie psów i cykady). Jedzie z nami m.in. dwójka studentów bułgarystyki z Krakowa, zagadujemy do nich, bo dostrzegamy na ich nogach górskie buty.

21. 07.2008, poniedziałek.
Do Sofii docieramy przed 14-tą. Łapiemy autobus do Kresnej. Podróż trwa ok. 2 i pół godziny, jest potwornie gorąco, tego uczucia gorąca nie możemy się już pozbyć aż do następnego dnia. Wysiadamy w Kresnej. Na pierwszy rzut oka jest to po prostu miejscowość przylepiona do szosy. Na ulicach nie ma nikogo, więc wchodzimy do pierwszego budynku w zasięgu wzroku. Trafiamy do biblioteki rejonowej. Przeciskając się z wielkim plecakiem między regałami pełnymi książek Tata podchodzi do bibliotekarki i pyta, czy przypadkiem nie wie, gdzie tu można dostać nocleg. Oczywiście, że wie, odpowiada bez cienia zaskoczenia na twarzy, prosi tylko byśmy trochę poczekali. I w spokoju kończy układać książki. Po ok. 10-ciu min. wychodzi do nas i w milczeniu prowadzi kilka ulic do znajomych gospodarzy. Ci, nieco zaskoczeni, że bibliotekarka (swoją drogą o urodzie tejże złego słowa powiedzieć nie można) się do nich fatygowała odpowiadają, że u nich jest akurat remont. Jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że niewiele rozumiemy z ich rozmowy po bułgarsku, więc po prostu obserwujemy, co się wydarzy, mając nadzieję, że wszystko potoczy się po naszej myśli, innymi słowy, że gospodarze remontowanego gospodarstwa i traktująca niezbyt frasobliwie swą pracę bibliotekarka sami znajdą nam jakąś kwaterę. I rzeczywiście, zaczynają wydzwaniać po sąsiadach. Wreszcie gospodarz kiwa na nas i zaprasza do swojego samochodu. Cały czas nie do końca wiemy o co dokładnie chodzi, ale wierzymy w dobre intencje mieszkańców Kresnej, pod których opieką chwilowo się znaleźliśmy. Z garażu, którego dach gęsto oplata dojrzewające kiwi, z olbrzymim wysiłkiem próbuje wydostać się na światło dzienne na oko 30 letni Opel. Za piątym razem zapala, choć jeszcze na chwilę gaśnie, ale już po chwili jest gotowy do jazdy. Niezmiernie miły gospodarz dowozi nas do pensjonatu, gdzie zostajemy przyjęci. Jest cały czas strasznie gorąco i duszno. Gospodyni pensjonatu zaprasza nas do stolika w ogrodzie, każe odpocząć, nie ma się dokąd spieszyć, mówi. Dopiero gdy z oczu naszych znika otępienie a pojawiają się oznaki lekkiego zniecierpliwienia, gospodyni podnosi się i prowadzi nas do naszego pokoju. Na powitanie dostajemy talerz pomidorów.